top of page
11 Kwiatów Trojeści

Wieczór, gdy pożółkły liście

Czarownica zaczekała, aż ostatni mieszkańcy pobliskiej wsi ruszą w stronę osady, spiesząc się przed zapadnięciem zmroku. Wysunęła się spomiędzy drzew na wyspie. Stara tratwa, którą wszyscy ludzie z okolicy lata temu nauczyli się ignorować, czekała tylko, aż czarownica na niej stanie. Poniosła ją na brzeg, tam, gdzie tatarak był przerzedzony przez częstą bytność kobiet, dzieci i młodzieży, która unikała pracy. Teraz już coraz rzadziej ludzie przychodzili tam w innym celu niż pranie koszul. Woda była coraz chłodniejsza, wiatr z każdym dniem coraz bardziej dawał się we znaki. Dopiero teraz, przy zachodzie słońca, zaczynał cichnąć. 


Nieopodal, w tafli wody, zaraz poniżej sporego krzewu, odbijała się sylwetka zdrewniałego strażnika. Stworzenie w odbiciu odważyło się potrząsnąć głową, gdy wiatr, mimo słabnących sił, wydał z siebie mocniejszy podmuch. Po chwili wąskie przestrzenie widoczne na wodzie między gałęźmi, zaczęły zarastać, ukazując kolejne tkanki nocnej formy strażnika. Wreszcie otworzył szmaragdowe ślepia i obrócił łeb w stronę czarownicy. Ta wyciągnęła smukłą dłoń w stronę odbicia.


– Nie brak Ci towarzystwa? – spytała. Strażnik wyszedł z wody, każdy krok stawiając z odpowiednim namysłem. W końcu dotarł do czarownicy. Jego nieprzyjemnie chłodny oddech rozwiał jej jasne włosy i wplecione w nie pióra, wprawiając je w ciche furkotanie. Czarownica odwróciła się i wpatrzyła w pola szuwarów, gdzie ptaki układały się do snu. Kolejne pałki pokrywały się jasnym puchem. Zielone liście szarzały, coraz bardziej przypominając barwą zasnute chmurami niebo. 


W końcu strażnik i czarownica ruszyli brzegiem jeziora w absolutnym milczeniu. Jedynym dźwiękiem przerywającym wieczorną ciszę był szelest trawy pod ich stopami. Strażnik od czasu do czasu wchodził przednimi łapami do wody i wymieniał kilka mruknięć, skrzeków, czy piśnięć z siedzącymi tam zwierzętami. Czasem przechodził też przez granicę lasu. Tam czarownica szła za nim, głównie po to, by palcami musnąć liście drzew, które żółkły pod jej dotykiem. Leśne duchy potrząsały radośnie gałęźmi na tę zmianę barw. Niektóre wyskakiwały nawet z pomiędzy korzeni. 


Czarownica uniosła palce do podbródka, widząc, jak jedna z brzozowych duszyczek wyciąga dłoń w stronę jej drewnianego kostura przyzdobionego zwierzęcymi czaszkami i łodygami trzcin. 


– Wciąż jeszcze chcecie świętować? – spytała z powątpiewaniem. Przed zimą drzewa powinny – przynajmniej w jej opinii – zachowywać energię dla przetrwania mrozów. 


– Jeszcze raz chcemy zatańczyć! – zaświergotała duszyczka w języku, który przypominał raczej ptasią mowę, niż jakikolwiek z ludzkich dialektów, choć jej wygląd bezsprzecznie naśladował ludzką aparycję. 


Czarownica wręczyła duszyczce laskę, a ta czym prędzej poodwiązywała kolejne trzciny i powręczała braciom i siostrom. Czaszki, które duszki tak bardzo lubiły wykorzystywać jako grzechotki, chciała oddać czarownicy w geście dobrej woli, zaproszenia do zabawy, ale ona odmówiła. 


“Niechże drzewa tańcują we własnym towarzystwie.”


Strażnik, wbrew myślom czarownicy do nich dołączył. Złapał kostur w szczęki i uderzał nim rytmicznie o ziemię. 


Duszki natychmiast dołączyły do niego, grając na trzcinowych fletniach. Kolejne dźwięki układały się w skoczną, taneczną melodię, tak nie pasującą do ponurego jesiennego wieczoru. 


Odsuwając się coraz dalej od weselącego się kręgu drzew, czarownica ruszyła w głąb lasu, wiedziona zewem, którego nie znały ni leśne duszki, ni strażnik znad jeziora. Kolejne kroki stawiała coraz ciszej, choć parła naprzód z tą samą co zwykle prędkością. Szare niebo ponad drzewami ciemniało coraz bardziej. Księżyc trwał w nowiu. Nie zamierzał tej nocy zawitać na niebie. 


W końcu dotarła nad strumień, który z pewnością wpływał do jeziora. W wartko płynącej wodzie leżał chłopiec, sądząc po wzroście naprawdę drobne pacholę, może kilkuletnie. Twarz jego zwrócona była do dna, a ciało nie poruszało się w najmniejszym choćby stopniu. Mały trupek cały był przemoczony. Czarownica nie odważyła się go dotknąć, ale wiedziała doskonale, jak zimne było to stworzonko. Musiało tam leżeć już od dłuższego czasu, zaczynało od niego nawet śmierdzieć. Jeszcze nie mocno, trzeba się było dobrze skupić, żeby poczuć. 


Nigdzie wokół nie słyszała żadnego nowego ducha. Być może błąkał się gdzieś miedzy drzewami, albo odnalazł się w nowym świecie. Skoro nie było go nigdzie w pobliżu, nie groziło mu przynajmniej stanie się demonem. Jeszcze.


– Za bardzo się tym przejmujesz – wyszeptał fantomowy głos prosto do jej ucha. Miał rację. Za bardzo interesowała się sprawami, które do niej nie należały. Topielczyk w strumyku był problemem tylko i wyłącznie ludzi, którzy go tam zostawili. To oni będą płacić życiem, jeśli w okolicy pojawi się demon. Ona sobie poradzi. Duchy również. 


Nie była pewna jak długo kucała nad ludzkim trupkiem. Zdecydowanie za długo, jak na coś, co powinna uznać za nieistotne. Kiedy podniosła się z ziemi, było już całkiem ciemno. Wróciła na skraj brzeziny, gdzie duszki, w jeszcze liczniejszym niż wcześniej gronie, balowały przy akompaniamencie fletów. Nie zabrała im jeszcze zabawek. Zbierze je z rana, gdy już skryją się przed ludźmi. 


Nie minęła chwila, a strażnik szedł już przy jej boku. Czuła na dłoni chłód jego oddechu, gdy w zupełnej ciszy kończyli obchód wokół jeziora. 

6 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Ptasi Koncert

Comments


bottom of page