top of page
11 Kwiatów Trojeści

Ptasi Koncert

Słońce wciąż jeszcze nie wychyliło jaśniejącej głowy nad horyzont, gdy wędrowiec wypełzł spod kawałka brezentu, który służył mu ostatniej nocy za namiot. Ptaki już świergotały, czekając, aż po nocy zerwie się wiatr, by akompaniować im w porannej piosence. 

Wędrowiec złożył płachtę i wsunął ją do plecaka, po czym podskoczył parę razy, żeby rozgrzać się po nocy. Zmarzł, mimo, że spał otulony grubym wełnianym płaszczem. 

Wiatr czekał. Czasem tylko drobne powiewy łaskotały liście, jakby niezrównany wirtuoz dostrajał się jeszcze po chłodnej nocy, dla pewności, że da idealny koncert na powitanie nowego dnia. Z tego powodu wędrowiec zaczął się przysłuchiwać świergoleniu ptaków, radosnemu gwarowi śpiewaków i orkiestry, którzy czekali na pojawienie się dyrygenta. W międzyczasie wszedł na drzewo. Stary dąb o rozłożystej koronie. W swoich konarach zmieścił idealne miejsce dla człowieka, który chciałby się przysłuchiwać koncertowi. Użyczył tego miejsca wędrowcowi. Dał mu się skulić, oprzeć o pień i zwiesić nogi wysoko nad ziemią. Chwilę potem potrząsnął licznymi liśćmi. Koncert się rozpoczął. 

Wiatr poruszał gałązkami okolicznych drzew, jak szumiącymi dzwonkami, nadającymi rytm całej orkiestrze. Pierwsze do śpiewu przyłączyły się wróble, wypełniając powietrze swoim wysokim vibrato. Liczne drozdy rozpoczęły partie chóru, nadając jednocześnie piosence statycznego rytmu. 

Słońce zaczynało już wstawać. Obudziło się za sprawą przygotowanej specjalnie dla niego piosenki. Gęsta mgła, która w nocy zaległa nad ziemią powoli zaczynała się rozwiewać ustępując miejsca złotej tarczy. 

Kolejne ptaki włączały się do koncertu. Cztery kruki zagrały w przejmującym kwartecie, który nawet u konesera ptasich śpiewów mógł wywołać przechodzące po plecach dreszcze. Sójka zaśpiewała swoją pełną emocji solówkę. 

Gdzieś daleko, w ludzkich osadach, powiedziano by, że koncert trwał konkretną część dnia, ileś godzin, ileś minut. Jednak tam, w koronie wiekowego dębu, w otoczeniu ptasiej orkiestry, pośród płynących w powietrzu wstęg płynących spod batuty największego dyrygenta tego świata, tam takie określenia czasu nie istniały. Koncert trwał, póki roześmiane słońce nie rozbudziło się w pełni. Póki niebo nie przybrało jasnej, błękitnej barwy. Póki wszyscy nie byli gotowi, by rozpocząć dzień. 

Przez cały ten czas wędrowiec chłonął melodię wraz ze słońcem, niewystarczająco utalentowany, by zająć miejsce wśród orkiestry, ale na tyle wyróżniony, by móc znaleźć się pośród widowni. Gdy muzyka na nowo przerodziła się w radosny gwar rozmów, gdy ptaki nagradzały się nawzajem oklaskami, wędrowiec zsunął się z gościnnego drzewa i zwinął płaszcz, by wyruszyć w dalszą drogę. 


5 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

תגובות


bottom of page