top of page
  • Margareta Kąkol

Opowieść (nie)wigilijna

Teraz

Wróciliśmy do domu. Rozpinałem czarny garnitur. Nigdy wcześniej nie miałem go na sobie. Rodzice nie umieli mi pomóc. Bali się cokolwiek powiedzieć. Dotknęli mnie w ramię. Mama kazała mi się położyć. W tym roku postanowiliśmy nie obchodzić świąt. Potrzebowałem uśmierzyć ból, chociaż chwilowo. Otworzyłem drzwi od łazienki i odkręciłem korek od wanny. Woda błyskawicznie zapełniała wannę. Zostawiłem na sobie koszulę i spodnie. Obojętność ogarnęła całym mną. Spojrzałem w lustro. Nie poznałem siebie. Opuchnięte oczy nie miały już siły płakać. Woda była ciepła. Położyłem się i nie odrywałem wzroku od sufitu. 

Wtedy 

Pierwszy raz zobaczyłem ją na korytarzu we wrześniu. Ubrana w turkusowy sweter, który idealnie komponował się z czarną spódniczką, zmierzała w kierunku biblioteki. Nigdy jej nie widziałem. Nie była to kobieta moich marzeń, a jednak przykuła moją uwagę. Z powodu jej krótkich blond włosów łatwo pomylić by ją można z chłopakiem. Nie była modelką, lecz boska, kształtna figura, którą eksponowała poprzez dodanie podkolanówek pochłaniała uwagę chłopaków ze szkoły. Jednak tylko ja stałem jak wryty z rozmarzonym wzrokiem. Nie miał znaczenia ubiór, lecz specyficzny chód. Chciałem ją dogonić, zwrócić na siebie uwagę jakimś idiotycznym pytaniem w stylu: „Wiesz, gdzie jest klasa numer szesnaście?”. Nie miało wówczas znaczenia, iż chodziłem do szkoły już dwa lata. Niefortunnie dzwonek na lekcję mnie wyprzedził. Spóźnienie się na rozszerzoną matmę nie byłoby mądrym posunięciem, dlatego wolałem nie ryzykować. Jak się później okaże, będę tego żałował. Bowiem poczucie niesmaku po podjęciu dobrej decyzji nie jest czymś niestosownym. 

Całą godzinę o niej myślałem. Żadne równania nie zawróciły w moim ścisłym umyśle tak, jak ona.  Profesor kilkukrotnie mnie upominała, abym skupił się na nowym temacie, wszak nie potrafiłem. Odliczałem coraz to dłuższe minuty, aż w końcu po usłyszeniu donośnego dźwięku wybiegłem z klasy, by przypadkiem ją spotkać. Okrążyłem całe liceum, a po niej brak jakichkolwiek śladów. Wiedziałem, że zawaliłem sprawę. Zrezygnowany wróciłem na pozostałe zajęcia. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie ujrzałem anioła. 

Droga dom-szkoła nie należy do najkrótszych i najprzyjemniejszych, zwłaszcza gdy wraca się zaludnionym pociągiem. Akurat czekałem, aż potężna maszyna wjedzie na tor pierwszy. Zawsze robiła to z raniącym uszy piskiem. I tym razem nie było inaczej. Zatrzymała się, a automatyczne drzwi otworzyły się. Wyszedł przez nie tłum ludzi. Przepychali się nielitościwie, trzymając pod pachą ciężkie bagaże. Znalazłem wolne miejsce. Chociaż raz w życiu mi się poszczęściło. Nagle kątem oka ujrzałem ją. Stała opierając się o szybę. Czytała jedno z dzieł Leszka Kołakowskiego pt. „Śmierć jako własność prywatna”. Powiedziałem sobie w duchu, że teraz albo nigdy, i zerwałem się, ustępując przy tym miejsca innym pasażerom. Zziębnięte ręce drżały mi nie tylko z zimna. Zagadałem, udając pewnego siebie:

– Cześć! Ty musisz być z Piątki, tak? – Próbowałem nie wyjść na głupa. 

– Hej, tak, tak. Czemu pytasz? – uśmiechnęła się zakłopotana. 

– Miło, że ktoś wraca tym samym pociągiem co ja. Byłem pewny, że nikt nie mieszka tak daleko. 

– Ano, wysiadam w Żukowie. A ty? – zapytała, widząc mój ukryty zachwyt.

– Parę stacji wcześniej. Adam jestem – wyciągnąłem w jej kierunku dłoń.

– Ewa. 

Rozmawialiśmy chwilę. Miałem wrażenie, jak gdyby łączyło nas jakieś niewidzialne zespolenie, gdyż rozmowa szła nad wyraz gładko. Śmialiśmy się. Nigdy wcześniej nie doznałem poczucia tak silnego przywiązania w świeżej znajomości. Domniemałem, jakbyśmy znali się całe życie. Wszystko podczas dwudziestominutowej gadki. Czas płynął nieubłaganie. Zauważyłem, że zaraz moja stacja. Zbierając się do wyjścia, spytałem ją, jakie ma plany na dzisiaj. 

– Chemioterapia – odpowiedziała.

Zatkało mnie. Nie powiedziałem nic, nie wiedziałem co. Po raz pierwszy komuś udało się przymknąć mój niewyparzony język. Spojrzałem na nią, po czym wysiadłem z pociągu i udałem się pieszo do domu. 

I już wtedy obiecałem sobie, że ją poślubię. Po prostu to poczułem. Jakoby było to przeznaczenie. 

Czwartek

Ostre płatki śniegu raniły moje oczy, gdy zmęczony wracałem z centrum handlowego. Od dawna nie sypało. Powoli napełniałem się nadzieją, że w tym roku w Wigilię ulepię bałwana z siostrą.  Piekielna atmosfera w sklepach przed świętami sprawiła, że szybko zdecydowałem się na prezent dla osoby z klasy, której kompletnie nie znałem. Jak co roku losowaliśmy Secret Santa. Stwierdziłem, iż kupię książkę, bo to najlepszy prezent. Zawsze. Musiałem się dowiedzieć od przyjaciół Marka, co go interesuje, lecz nie było to problemem. Pasjonował się katastrofami lotniczymi. Zdziwiłem się, gdyż nie spodziewałem się tego po nim. Choć odczuwałem, że te mikołajowe prezenty są naciągane i lekko na siłę, to mimo wszystko dowiedzenie się czegoś nowego o nieznajomych sprawiało mi pewnego rodzaju radość. Chyba na tym to polega… W Empiku znalazłem trzy lektury o tej tematyce. Zdecydowałem się na jedną z nich, tą, która wydawała mi się najodpowiedniejsza. 

Rozkład jazdy wyjątkowo w tym dniu wyglądał inaczej. Na szczęście pociąg odjeżdżał za kwadrans, więc przetarłem twarz ze śniegu wełnianymi rękawiczkami od babci, po czym zacząłem rozglądać się za miejscem zlokalizowanym przy szybie. Uwielbiałem jadąc wpatrywać się w śnieżycę, która zawładnęła czarnym niebem. Ciemność w godzinach wieczornych sprawiała wrażenie nierealnej rzeczywistości. Transport ruszył, a ja rozmyślałem o tym, co było, jest i będzie. Przez ostatnie półtora roku starałem nie zatracić w sobie ducha, którego przygniatał ciężar nauki. Nie mogę stać się człowiekiem, którym nigdy nie chciałem być. Pielęgnowałem moją przyjaźń z rok starszą Ewą. Zależało mi na niej jako na jednej z nielicznych.  Martwił mnie jej stan zdrowia pogarszający się z dnia na dzień. Stawała się szara. Nawet jej kolekcja kolorowych swetrów powoli zamieniała się w wyblakłe koszulki. Czasami chciało mi się płakać, ale wiedziałem, że nie mogłem. Musiałem utwierdzać się w przekonaniu, że pokona raka. Opuszczałem lekcje, by przynosić jej na oddział książki. Ponadto słodycze, których nigdy nie tknęła. Uczyliśmy się wspólnie do matury, którą ona miała w tym roku, a ja dopiero w następnym. Nie mogłem pozwolić, by upadł jakikolwiek z jej celów. Musiała walczyć, chociaż o głupi test. Pamiętam, jak kiedyś raczyła się krówkami. Nie było jeszcze tak źle. Dużo się uśmiechała. Teraz to rzadkość. Wypruwałem ostatnie flaki, by ją uszczęśliwić. Doceniała to. Teraz dostrzegałem w jej oczach ból. Wiedziała, że nie jest w stanie zagwarantować mi szczęścia. Nie chciałem przyjąć tego do świadomości. Nagle ujrzałem zaśnieżoną tablicę z nazwą mojej stacji. 

W domu panowała ciepła atmosfera. Mama rozmawiała z tatą w kuchni, siostra dopasowywała ubranka dla lalek. Przywitałem się, przytuliłem siostrę, a następnie udałem się do swojego pokoju. Rozpakowałem torby i zacząłem dopracowywać prezenty. Schyliłem się po taśmę. Na biurku zauważyłem pudełeczko. To w nim skrywałem złoty pierścionek dla Ewy. Oszczędzałem na niego wszystkie otrzymane i zarobione w wakacje pieniądze. Dotknął mnie impuls. Postanowiłem, że wolę klęknąć przed nią na wigilii klasowej, niż w szpitalu. Po raz pierwszy w tym semestrze planowała odwiedzić szkołę. Włożyłem go do małej kieszeni z boku plecaka. Głęboko wierzyłem, że się zgodzi. Marzyłem spędzić z nią resztę życia, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. 

Piątek 

W klasie była odczuwalna minimalnie napięta atmosfera. Każdy chciał, by święta wypadły jak najlepiej. Standardowo kilka osób zapomniało kubeczków do napojów, które zagwarantowali przynieść. Ja upiekłem pierniczki. Maja pomagała mi je dekorować. Wyszło jak wyszło, ale czym by było zarzucenie pięciolatce braku estetyki? Na jak okrutnego brata bym wyszedł w świetle starszych? Stół pokrywał biały,  papierowy obrus. Nikt nie pamiętał, aby włożyć pod niego sianko. Mandarynki turlały się po podłodze. Cały czas musiałem uważać, by na jakąś przypadkiem nie wdepnąć. Bawiła mnie ta groteskowość. Jednak moją głowę zajmowało coś o wiele ważniejszego. Oświadczyny. Nie wiedziałem jak się do nich zabrać. Gdzie to zrobić?! Spanikowany podzieliłem się zakłopotaniem z moim najlepszym przyjacielem, Mateuszem. Doradził, abym zrobił to w miejscu, w jakim się poznaliśmy. Mati to ukryty geniusz. Nie śmiałem ani razu w niego zwątpić. Profesor w pewnym momencie zabrała głos. Złożyła nam życzenia, dodając, że jesteśmy najwspanialszą klasą. Myślę, że nie powiedziałaby tak, mając pod skrzydłami na przykład 3a. Cóż, jest to tylko moja indywidualna perspektywa. Zarządziła, abyśmy ujawnili na kogo trafiliśmy. Podszedłem do Marka i wręczyłem mu czerwoną tutkę z prezentem. Podczas rozpakowywania upominku przez kolegę, podeszła do mnie Ada. Nieśmiała rudowłosa dziewczyna o zielonych oczach i szczupłej sylwetce obdarowała mnie bukiecikiem róż i koszykiem wypełnionym słodyczami. Nie ukrywam, zaskoczyła mnie, ale pozytywnie! Naprawdę podobał mi się ten niekonwencjonalny dar. Miał on swój urok. Ada odezwała się po chwili:

– Mam nadzieję, że ci się podoba. Nie wiedziałam, co lubisz, a czerwone róże są symbolem między innymi szacunku. Chyba nie jest najgorzej, co? – zachichotała na swój sposób.

– Genialny pomysł, serio. Wbrew pozorom, kwiaty są wyszukane, zwłaszcza ten rodzaj. Dziękuję. A czekoladki na pewno zjem! – dodałem. 

Nieoczekiwanie w konwersację wbił się Marek. 

– Ty, stary! Mega jest ta książka! Nie uwierzysz, ale ostatnio zastanawiałem się nad jej kupnem. Jednego nie mogę ci odmówić, mianowicie zawsze się starasz i nigdy nie odpuszczasz. 

Uzmysłowiłem sobie, jak miło zostać docenionym. Staliśmy parę minut rozmawiając. Szkoda, że poznałem ich dopiero teraz. Mam wrażenie, że są niezłymi kandydatami na dobrych znajomych. Musiałem być cholernie zabiegany, że nie dostrzegłem ich wcześniej. Nieoczekiwanie zerknąłem na kwiaty. 

Wystukałem w komórce numer Ewy i napisałem do niej, abyśmy po szkole się spotkali. Zgodziła się.

Czekała ubrana w czarny płaszczyk na dziedzińcu. Gołą głowę opatuliła w puszystą, brunatną czapkę z pomponem. Zdawała się być smutna. Podszedłem. Zauważyła mnie i podbiegła się przytulić. Chłód z zewnątrz był niczym w porównaniu z bijącym od niej ciepłem. Od razu zrobiło mi się lepiej. Zaproponowałem, że zabiorę ją we wspaniałe miejsce. Jej mina mówiła wszystko. Konspiracja wypisała się jej na twarzy. Chyba ją zaintrygowałem. 

Parę razy podczas drogi kręciło jej się w głowie. Skądinąd nie traciła pogody ducha. Oddała kilka strzałów ulepionymi śnieżkami. Wyglądaliśmy razem jak dzieci z  podstawówki. Przechodnie patrzyli na nas z przymrużeniem oka. Za to my bawiliśmy się w najlepsze. Szybko ujrzeliśmy przed sobą peron. Spytała, czy to tutaj. Kiwnąłem głową. 

Pociąg miał nadjechać za dwie minuty. W tym czasie przygotowywałem się do oświadczyn. Dyskretnie przełożyłem pudełeczko do kieszonki od spodni. Nie zauważyła. 

Poprosiłem, aby spoważniała, gdyż to jest ten czas. Stanąłem przed nią i chwyciłem jej zimne dłonie. Bukiet róż delikatnie położyłem obok.

– Ew, odkąd cię zobaczyłem, wiedziałem, że będziesz moja. Tutaj po raz pierwszy odważyłem się do ciebie zagadać. Nigdy nie przestałem być pewnym tego, że jesteś tą jedyną. Choć znamy się niecałe dwa lata, to ja wiem, że nie przeżyję bez ciebie reszty życia. Jesteś dla mnie jak bratnia dusza. Uwielbiam jak się śmiejesz. Uwielbiam twoją ambicję, to, że jesteś nieustraszona i masz odwagę. Uwielbiam, gdy zaginasz rogi stron książek, na których są twoje ulubione cytaty. Ewa, ja cię kocham, wyjdziesz za mnie? – uklęknąłem.

W jej oczach ujrzałem iskierki, które przygasały pod wpływem gorzkich łez. Trzęsła się i poczułem, że panikuje. Zalała się łzami, nie mogła przestać płakać. W końcu się odezwała:

– Adam… Ty wiesz, że za miesiąc, może dwa, mnie z tobą już nie będzie. Moje dni są policzone. Proszę cię, nie marnuj sobie przeze mnie życia. Ktoś inny na ciebie czeka. Nie jestem to ja. Nie w tym świecie. 

– Proszę, nie mów tak… nie mów, słyszysz?! – zacząłem krzyczeć. Ludzie dookoła zaczęli nas obserwować.

– Przepraszam Cię… 

Nadjeżdżał pociąg. Ja, klęcząc, błagałem ją bez skutku:

– Wyzdrowiejesz! Musisz! Oświadczę Ci się jeszcze ze sto razy, tylko proszę, nie opuszczaj mnie. Wsiądziemy w ten pociąg, pojedziemy do mnie. Zamówimy twoje ulubione jedzenie, pomyślimy co dalej. 

– Adam… ja ciebie też…

Usłyszałem tylko mlask. Nie chciałem się obracać. Ogarnęła mnie pustka i największy ból, którego nie da się ani opisać, ani wyobrazić. Trzymałem pierścionek w ręce, a na peronie zaczął się chaos i panika. Tylko ja się nie ruszałem. 

Teraz

Sufit miał inny odcień niż zazwyczaj. Bardziej błękitny. Smutne, że nie dostrzegamy takich szczegółów na co dzień. Woda z minuty na minutę stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Chwyciłem za skonfiskowany przeze mnie nóż tapicerski. Sprawdziłem ostrość, nie był tępy. Pociągnąłem po udzie i nadgarstku. Nie śpieszyło mi się. Krew spływała do wanny, nadając cieczy wyrazisty kolor. Rozpływałem się w bólu, przyciskając do klatki złoty pierścionek. Czułem ukojenie. Nie bałem się śmierci. Nie bałem się niczego.  Słyszałem kroki, a później nieustające pukanie.

– Adam! Co ty tam tak długo robisz! Otwórz drzwi, natychmiast! – Próbowała je wyważyć, nie słysząc ode mnie oznak życia. 

Rosnące krzyki pomału ucichły, aż w końcu nie słyszałem już nic. W końcu na czarnym tle zobaczyłem ją. Miała piękne, bujne blond włosy i szczery uśmiech. Wyciągnąłem do niej ręce.  Cieszyłem się, że dotrzymałem obietnicy.


14 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Dwór

bottom of page