top of page
  • Krzysztof Jazgarski

Filiżanka - Krzysztof Jazgarski

okładka - Urszula Baranowska

Tamtego poranka w telewizji mówili o drastycznym morderstwie, zaplanowanym i popełnionym z zimną krwią. Siedząc przy biurku popijałem , z kubka z logiem komisariatu czarną, kawę rozpuszczalną i z ciekawością przysłuchiwałem się słowom prezenterki wiadomości, przez której jaskrawy strój cała ta sytuacja wydawała mi się bardzo ironiczna. Wszyscy znajomi na około byli jeszcze nieco zaspani, ja jednak byłem na nogach już od trzeciej rano. Wiedziałem, że szykuje się długi dzień, w końcu – skoro media z miejsca zdarzenia już zdążyły opowiedzieć milionom amerykanów, że jakiś psychol zabił siedmiolatka w jego własnym domu, w dodatku następnie przelał trochę jego krwi do filiżanki, logicznym było, że pół wydziału będzie musiało zająć się właśnie tą sprawą. Dopiłem resztkę kawy z nierozpuszczonym w niej pyłkiem z saszetki i oczekiwałem, aż komendant z siłą otworzy drzwi do mojego pokoju i bez słowa, jak już przywykł w takich sytuacjach, rzuci mi na biurko opis sytuacji z poleceniem pojechania na miejsce zbrodni z kilkoma znajomymi , z sąsiednich pokojów.

Stanie na zakorkowanych, jak zwykle, ulicach Nowego Jorku nie denerwowało mnie. Wręcz przeciwnie, bezsensowne z pozoru stanie w korkach pozwalało mi zrelaksować się i rozmyślać. Ot, niezobowiązujące rozmowy z samym sobą dotyczące aktualnych sytuacji z mojego życia.

Po godzinie jazdy dotarłem na miejsce, gdzie czekało na mnie już kilkoro znajomych policjantów. Nie mogliśmy jednak zacząć oględzin, bo jeszcze nie wszyscy dojechali. Jak na ironię, policjantom, którzy przecież mają syreny policyjne, dojazd gdziekolwiek radiowozem zajmuje więcej czasu, z powodu niechęci części mieszkańców do policji. Cóż, nikomu się nigdzie nie spieszyło, a zabity siedmiolatek przecież nie wstanie i nie ucieknie. Tak zaczął się kolejny, nudny dzień w pracy policjanta.

Po kilku godzinach intensywnej pracy w końcu dotarłem do domu. Nieustannie dzwoniący mi w uszach ryk matki tego dziecka dawał mi się we znaki. Po wejściu do domu zrobiłem sobie kawę. Wypiłem ją ciurkiem, po czym zrobiłem sobie kolejną. Zapaliłem światło w sypialni, usiadłem na łóżku z kawą i wpatrywałem się tępo w komodę z kasztanowego drewna, stojącą naprzeciwko mnie. Gdyby ktoś wszedł teraz do mojego domu, mógłby dojść do wniosku, że jestem figurą woskową, którą jakiś szaleniec ustawił w zwykłym, dość przestrzennym mieszkaniu na siedemnastym piętrze wieżowca. Nie oceniam jednak ludzi, bo w końcu każdy

ma prawo do samodzielnej interpretacji tego, co dobre, a co złe. Być może to dlatego nie przejąłem się nawet, czy zamknąłem na klucz drzwi od mojego mieszkania.

Powoli popijałem drugą kawę i wpatrując się w wąskie szczeliny na mojej komodzie, na jej zdobienia i niedoskonałości, myślałem. Zastanawiałem się w ciszy, jednak nie kontemplowałem. Nie jest to żaden nowoczesny rytuał medytacyjny, czy element jakiejś religii, których w Nowym Jorku jest tak wiele. Tego dnia, milczenie pozwoliło mi zagłuszyć desperacki lament matki, która dzisiaj tak agresywnie opłakiwała swojego syna. Po wypiciu drugiej kawy, poszedłem wstawić trzecią. Nie przejmowałem się zbytnio tym, że już wpół do dziesiątej.

Otworzyłem drzwi budynku policji, przywitałem się cicho z grubym dozorcą, pracującym tutaj od kiedy pamiętam. Ohydne brodawki na jego twarzy przyprawiały mnie czasem o odruch wymiotny. Mógłby przecież je sobie usunąć. Na szczęście, obrzydzenie po chwili minęło, a dzień trwał dalej. Dwanaście minut przed ósmą dotarłem do mojego pokoju, gdzie na biurku leżało kolejne zawiadomienie i nowe polecenie przyjazdu na miejsce zbrodni. Co do mnie niepodobne, dość raptownie sięgnąłem po pilota do telewizora i włączyłem wiadomości. Okazało się, że przypuszczenia policjantów z mojego komisariatu się sprawdziły, bo – jak dowiedziałem się z telewizji, na jednym morderstwie z filiżanką się nie skończyło. Tym razem zabity został dwudziestojednolatek. Morderstwo zostało wykonane w taki sam sposób – również w domu ofiary. Tym razem jednak ofiara mieszkała sama, a rodzice denata, mieszkający w innym państwie, już lecieli do Nowego Jorku, aby pożegnać się z synem i załatwić formalności związane z pogrzebem. Zrobiłem sobie dwie sypane kawy, wlałem do poobijanego, metalowego termosu i poszedłem do policyjnego garażu. Na miejscu stwierdziłem, że tym razem pojadę ze znajomą z pracy. Nie robiło mi to dużej różnicy, w końcu korki są takie same, jak były wczoraj.

Całą drogę na miejsce zbrodni siedziałem z głową opartą o okno. Moja współpracowniczka starała się w zagłuszyć ewidentnie niekomfortową dla niej ciszę, włączając radio z ustawioną średnią głośnością. Po około godzinie jazdy dotarliśmy na miejsce. Oboje wyszliśmy z samochodu w tym samym momencie, a następnie, niezbyt przyjaźnie dla mojego ucha, zamknęliśmy drzwi od samochodu w odstępie ułamka sekundy. Na taki sam ułamek sekundy niezbyt zauważalnie zmrużyłem oczy, po czym oboje skierowaliśmy się do wieżowca, w którym została popełniona zbrodnia. Idąc po równo wyłożonym ułożonym chodniku, zwróciłem uwagę na bezdomnego, siedzącego po drugiej stronie ulicy między latarnią a śmietnikiem. Sprzedawał on perłowe naszyjniki. Naszyjniki składały się z pereł o różnych grubościach i kolorach – kolory pereł zwróciły moją uwagę jeszcze bardziej, niż sam bezdomny je sprzedający. Nie były one po prostu białe – niektóre były bardziej jasnozielone niż inne, a niektóre bardziej bladoróżowe. Tak czy siak, teoretycznie były one białe.

Dotarłem z moją współpracowniczką do wejścia do wieżowca, po czym skierowaliśmy się do windy. Wycieraczka w holu była beżowa, pasująca do modernistycznej konwencji architekta, chociaż kolor nie do końca się zgadzał. Winda była dość ciasna, ale dwie osoby spokojnie się w niej zmieściły. Gdy wyszliśmy z windy, skręciliśmy w prawo i udaliśmy się do końca korytarza. Na ścianie, do której nieubłaganie się zbliżaliśmy, wisiał wyblakły obrazek z trzema różnokolorowymi kociętami. Dotarliśmy wreszcie do drzwi. Po otwarciu drzwi od razu oboje wyczuliśmy zapach paru godzinnej krwi. Swąd unoszący się w mieszkaniu w pewien sposób pokruszył na kawałki milczącą atmosferę, która panowała od samego wejścia do radiowozu w policyjnym garażu. Pierwsze, co usłyszeliśmy po wejściu do mieszkania, to ciche pomruki, w których jedynym wyraźnym słowem była „filiżanka”. Oględziny i reszta formalności przebiegły według procedur.

Po mniej wymęczającym dniu w pracy, przekręciłem klucz w drzwiach od zewnątrz w prawo. Poczułem opór, który klucz wywierał na zamek i dyskomfortem obróciłem klucz w drugą stronę. Po dostaniu się do mieszkania zamknąłem drzwi i ruszyłem do kuchni po kawę. Zamówiłem sobie przez Internet sałatkę, w której – jak się później okazało, za mocno było czuć smak prażonych pestek słonecznika. W milczeniu jadłem kupiony przez siebie posiłek, po zjedzeniu którego położyłem się na kanapie ze splecionymi na brzuchu rękami i, popijając drugą kawę, którą zrobiłem podczas oczekiwania na dostawę, myślałem. Zastanawiałem się, ile pieniędzy łącznie wyda rodzina dzisiejszego zamordowanego na bilety lotnicze, sprowadzenie zwłok do ojczyzny czy ewentualną kremację, a później na terapię i alkohol, który z całą pewnością będzie ich kluczem do powolnego staczania się na samo dno.

Kolejny dzień wyglądał tak samo. Następny i jeszcze następny również. Tak intensywnego czasu w nowojorskiej policji nie było już długo; oczywiście, każdy policjant wie o tym, że na początku tej ohydnej i zimnej części jesieni morderstw jest najwięcej, jednak nikt nie spodziewał się aż tak brutalnego tygodnia. Codziennie dostawaliśmy zawiadomienie o co najmniej jednym morderstwie; każdego, pojedynczego dnia, w sprawie morderstwa pojawiało się słowo „filiżanka”. Światowe media już trąbiły o ekscentrycznym, seryjnym mordercy z Nowego Jorku, który – po morderstwie, upuszcza część krwi ofiary do jednej z filiżanek. Później okazało się, że wszystkie filiżanki należały do jednej, porcelanowej zastawy, która jednak od wielu lat nie była już dostępna w sprzedaży, nie dało się więc jasno wskazać sprawcy. Media społecznościowe były pełne teorii, nikt mógł być przecież pewien, czy za morderstwami stała na pewno tylko jedna osoba. Wiadomym było, że morderca nigdy nie zostawił po sobie ani jednego śladu, poza feralnymi filiżankami z krwią ofiar. Nie było jasnego motywu, dobór ofiar wydawał się losowy. Każde morderstwo było popełniane dokładnie o tej samej porze dnia. To są informacje, które udało się zebrać na komisariacie.

Dzisiaj zjawiłem się w pracy kilkanaście minut spóźniony. Jak zwykle przywitałem się z odrażającym dozorcą, po czym poszedłem do mojego pokoju. Tam za to znalazłem kartkę urwaną z zeszytu w linie, że mam stawić się w pokoju 19, tak jak i cała reszta policjantów, w celu przeprowadzenia narady. Spokojnie poszedłem do pokoju o numerze tak okropnym, jak brodawki dozorcy. Otworzyłem drzwi, po czym przywitało mnie agresywne pytanie komendanta:


„Higgins, czemu się spóźniłeś, do jasnej cholery? W tym tygodniu wszyscy powinni być dokładnie na czas, a nawet wcześniej”


Odpowiedziałem łagodnie, że dzisiaj ciężej było mi wyjść z domu, co nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy podczas mojej kilkuletniej służby. Przez to tłumaczenie zostałem okrzyczany przez komendanta jeszcze bardziej. Jak miałem mu jednak powiedzieć, że nie miałem już z czego napić się kawy?

45 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page