top of page
Ula Jabłońska

Chemiotropizm ujemny

Chemia. Przedmiot, który zapewnił mi wstęp do szkoły pierwszego wyboru. Przedmiot, którym w ósmej klasie pozwalałam się torturować siostrze przez co najmniej pół roku. Chemia nigdy nie była moją faworytką. Przy wyborze profilu długo rozważałam mat-fiz, nawet humana, ale z pewnej wdzięczności (a może po prostu przyzwyczajenia?) w końcu stwierdziłam: będę rozszerzać chemię, ba, będę ją zdawać na maturze. 


Od tamtego postanowienia minęło już trochę czasu. Jakieś dwa i pół roku, jeśli dobrze liczę. Chemia do tej pory jakoś mi idzie. Pewnie nie powinnam narzekać, skoro zdanie z tego przedmiotu nie sprawia mi szczególnych trudności. Mimo to, coraz częściej myślę o tym, że mogłam popełnić błąd zakładając, że to chemię będę zdawać na maturze. Przy tym wszystkim, na lekcjach zaczyna mnie też łapać jakaś dziwna przypadłość, którą można by nazwać chemiotropizmem ujemnym. 


Zwykle przypominam sobie o czymś takim jak lekcja chemii na pół godziny, czasem godzinę przed tym jak uderzy. Z jakiegoś powodu nigdy nie alarmują mnie takie niepokojące sygnały, jak konieczność włożenia tego konkretnego zielonego zeszytu do torby, czy wiadomość o treści "czy było coś z chemii?" pojawiająca się na grupie klasowej. W związku z tym atak tej piekielnej lekcji przychodzi niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba. Objawy z początku są niewinne. Wręcz pozytywne. Ciepłe i serdeczne powitanie pani profesor, która jakimś cudem nawet w pół do ósmej potrafi kipić energią. Krótka wymiana zdań z koleżanką. Serduszko na marginesie zeszytu pojawiające się niby z nikąd, jakby miało mi dodać otuchy.


Potem zazwyczaj zaczynają się schody. Widok kolejnych zadań, zupełnie nieprzewidywalnych pod kątem stopnia trudności potrafi wywołać gorsze mdłości niż zielona herbata na pusty żołądek. Przeczytanie polecenia nieraz wprowadza mnie w stan tego dziwnego otępienia, w którym mogę mieć już pewność, że gdy zacznę je rozwiązywać poczuję się wyraźnie głupsza niż jestem. 


Dzwonek zwykle zwiastuje wybawienie (przynajmniej poza środą, bo wtedy czyha na nas nie jedna, ale dwie godziny tego przedmiotu z piekła rodem). Wyjście na przerwę obiecuje spokój co najmniej do następnego dnia rano, ale w ustach zawsze pozostaje jeszcze ta gorycz. Niechęć, która sprawia, że następnym razem chciałoby się raczej z własnej woli przeczytać po tysiąckroć "Wielką improwizację" niż wejść do sali numer 23.

27 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page