top of page
  • Marco

Dźwięczne pogaduszki, czyli muzyczny wywiad z pp. Pankracem

Dzisiaj mam przyjemność gościć dobrze znanego w całej szkole nauczyciela , Pana profesora Jacka Pankraca. Uczniowie kojarzą Pana z ogromną wiedzą na wiele tematów oraz bardzo dobrą pamięcią.


Pamięć póki co mam jeszcze. Zależy jeszcze do czego, nie?


Przez fakt, że posiada Pan wiedzę na tak dużą ilość tematów, długo myślałem nad motywem dzisiejszego wywiadu. Ostatecznie padło jednak na gusta oraz przygody związane ze światem muzyki. Jaki więcJ był pierwszy koncert, na który udał się Pan z przekonaniem oraz chęcią?


To było w 1981 roku, chyba w sierpniu. Na pewno latem, bo odbywał się w Operze Leśnej w Sopocie.


O, całkiem niedaleko.


Tak, całkiem niedaleko. Poszedłem wraz z moją siostrą, moim szwagrem, bratem mojego szwagra i jego żoną, czyli z towarzystwem o kilkanaście lat starszym. Wzięli mnie na koncert takiego zespołu, który się nazywa “Kraftwerk”.


Nie słyszałem.


Nie słyszałeś? Ten niemiecki zespół działa od przełomu lat 60. i 70. Mówi się, że to oni wynaleźli techno. Nie grali może takiej muzyki od początku, ale jako pierwsi na świecie zaczęli używać wyłącznie instrumentów elektronicznych, w tym perkusję elektroniczną. Mieli charakterystyczny image. Na ich koncertach czułeś się, jakbyś znajdował się w laboratorium, centrum sterowania, a może elektrowni atomowej lub statku kosmicznym. Zawsze byli ulizani, w czarnych spodniach, kontrastujących czerwonych koszulach i czarnych krawatach. Zachowywali się, jakby sami byli automatami czy robotami. Ich twarze nie pokazywały żadnych emocji, nawet mimo tego, że śpiewali. Obecnie są to panowie pod osiemdziesiątkę, a założyciel tego zespołu zmarł dwa czy trzy lata temu.


Wczuli się w klimat.


Zwłaszcza jak na tamte czasy, bo dzisiaj nie wyglądają już tak niesamowicie. Wtedy jednak prezentowali się bardzo futurystycznie, takie science-fiction. Ich muzyka również się dopasowała do tego futurystycznego charakteru, ponieważ nikt inny nie grał w 100% na elektronice.


Czy pójście na ten koncert było zamierzone? I czy Pan poszedł na ten koncert z zamiarem?


Ja chciałem pójść na ten koncert, dlatego, że wcześniej ich słuchałem. Mój szwagier, który jest jednym z takich moich czołowych muzycznych nauczycieli, miał ich płytę. W tamtych czasach znaleźć jakiś oryginalny krążekjakąś oryginalną płytę jakiegoś bardzo znanego wykonawcy było trudno. Najczęściej ludzie przywozili je z zachodu. Ewentualnie kupowali za dolary w Peweksie. Nie wiem, jak on tąoną tę płytę dostał. Trans-Europe Express, album z 1977 roku, słuchałem parę razy i mi się spodobał.


Czyli pójście na koncert było świadomym wyborem?

Tak, ja wiedziałem, na co idę.


Przed chwilą Pan wspomniał, że zespół kiedyś zdawał się być futurystyczny, teraz może już mniej. A co Pan sądzi o współczesnej muzyce? Czy jest lepszej czy gorszej jakości?


Nie jestem w zupełności na bieżąco. Mam jednak wrażenie, że muzyka od jakiegoś czasu kręci się w kółko. Z jednej strony, mnie to bardzo odpowiada. Słyszę jakiś zespół lub jakiegoś wykonawcę, który śpiewa i gra dźwiękami, które kiedyś słyszałem. Ludzki mózg tak działa, że lubimy te melodie, które już raz słyszeliśmy. Cytat pochodzi z polskiego filmu Rejs reżyserii Marka Piwowskiego. Z drugiej strony szkoda, że nie słyszałem kogoś, kto by powiedział coś absolutnie nowatorskiego dla muzyki, co przewróciłoby cały świat do góry nogami. Hip-hop jest już popularny dobre trzydzieści lat, więc nie jest to jakaś świeża sprawa. Ostatnia ostrzejsza rewolucja była na początku lat 90., czyli grunge - Nirvanaę, Pearl Jam, Soundgarden. Oni zmietli, a nawet przewietrzyli całą scenę muzyczną. Co ciekawe, te zespoły inspirowały się muzyką, która była popularna dwadzieścia lat przed nimi, czyli na przykład twórczościąć Black Sabbath.


Wspominał Pan o nich na ostatnich zajęciach i bardzo mi spodobali, np. Paranoid i Children of The Grave. Widać, że jest Pan bardzo muzycznym człowiekiem. Czy gra Pan może na jakimś instrumencie?


Już teraz tak.


A na jakim?


Gitarze.

A od jak dawna?


Hah, dopiero od czterech lat.


To już jakiś staż jest.


No jakiś staż jest. Niestety nie zawsze mam czas, aby sobie trochę pograć. Też za bardzo nie posuwam się w swoich umiejętnościach. Niezbyt dobrze radzę sobie z chwytami barowymi. Gdyby nie fenomen Internetu, to w sumie nie miałbym jak nauczyć się grać, bo to właśnie dzięki niemu dowiedziałem się, jak wyglądają chwyty.


A jak zaczęła się Pańska historia z gitarą?


Pojechałem kiedyś na wymianę do naszej szkoły partnerskiej w Bremerhaven. Mieszkałem u moich znajomych – u nauczycielki biologii i angielskiego oraz historyka, który gra na gitarze pół-amatorsko, półprofesjonalnie. Wraz z paroma kolegami należy do zespołu, który bardzo się inspiruje brytyjskim rockiem, typu Joy Division, The Smiths, utworami z przełomu lat 70. i 80. Któregoś dnia wyszli we dwójkę, a ja zostałem sam w domu i mówiąc szczerze, nudziłem się. Patrzę, stoi gitara. Elektryczny Rickenbacker. Wziąłem go do rąk. Myślę sobie: No, to może trzeba spróbować wydobyć jakieś dźwięki?. Wrzuciłem hasło w wyszukiwarkę w telefonie. Wszedłem na stronę, która pokazywała zupełnie elementarne chwyty typu D-dur, C-dur, B-moll, A-moll. Zacząłem układać palce i zobaczyłem, że to faktycznie wychodzi.


Czyli stąd się wziął pomysł na gitarę?


No, no, stąd się wziął. Gitara, szczerze mówiąc, to instrument, na którym naprawdę łatwo jest się nauczyć grać. Bo jak ja sobie pomyślę, że miałbym się uczyć gry na akordeonie, na którym gra mój tata, to jest to cholernie trudny instrument. Trzeba połączyć ze sobą koordynację ruchów, bo jedna ręka gra na guziczkach, druga na klawiszach, jeszcze się skoordynować z ruchami akordeonu, kiedy powietrze wchodzi, a kiedy wychodzi.


Warto dodać, że akordeon to nie jest najlżejszy instrument.


Tak. Jestem tego świadomy, że mając niektóre odruchy wyćwiczone, jak przy grze na gitarze, to też można grać na akordeonie nie wlepiając oczu cały czas w swoje palce. Tylko w wypadku gitary zdecydowanie czujemy, gdzie jesteśmy z tymi palcami, w którym miejscu struny. Akordeon mnie zdecydowanie przerasta.


Na pewno należy do bardzo skomplikowanych instrumentów. Pańska pasja do muzyki przeszła na Pana od taty, czy rozwijała się samoistnie?

Nie, moja pasja rozwijała się sama niezależnie. Już tak od czwartego czy piątego roku życia, kiedy moja o 12 lat starsza siostra, która z resztą chodziła do piątki, puszczała swoje płyty winylowe, a ja ich słuchałem nawet po parę razy dziennie. Trudno było, abym nie obeznał się z tym wszystkim.


A jakie na przykład to były utwory?


Wtedy kupowało się głównie to, co było. Dużo płyt się pożyczało od znajomych. Nie było tak , że się szło do księgarni i można było dostać co się chciało. To było, co było. Załóżmy, że na przykład Czerwone Gitary nagrały album. On był na płycie dopiero dwa lata później. Skaldów słuchała, miała jedną płytę Czerwonych Gitar. Posiadam ją do dzisiaj. Ciekaw jestem, ile ona byłaby warta, bo to jest oryginalna płyta wydana w 1971 roku. Troszkę trzeszczy, ale jest. Z resztą została wydana na grubym winylu, więc jeszcze da się jej słuchać. Był też taki zespół, „No to co”.


Nie słyszałem.


Są na Spotify, więc możesz odsłuchać. Czasem się z nich podśmiewano, bo oni łączyli rockn’ rolla z folkiem, szczególnie góralskim. Niektórzy uważali, że to było nieautentyczne, jak to się kiedyś mówiło, cepeliowskie (nie pochodzące naprawdę z korzeni ludowych, tylko naciągnięte). Jakiekolwiek płyty pochodzące od zagranicznych wykonawców były raczej rzadkością.


Widać, że zna pan wiele gatunków muzycznych. A jak się zmieniał Pański gust muzyczny na przestrzeni lat? Od czego się zaczęło, przez co przeszło i na czym stoi teraz?


Zmieniał się właściwie przez pierwsze lata. Gdy byłem na przełomie podstawówki i szkoły średniej, miałem już wykrystalizowane, czego słucham aż do dzisiaj. Jako dziecku, czyli tak na początku podstawówki, bardzo podobała mi się ABBA, która z resztą debiutowała i wygrała eurowizję. Później w szkole podstawowej Boney M., czyli typowy pop. Jednak ABBA jest ponadczasowa, ponieważ są to utwory, które się nigdy nie starzeją, tak jak Beatlesi. Tak na marginesie, w przyszłym tygodniu jest 50. rocznica wydania przełomowego w moim życiu albumu The Dark Side of The Moon – Pink Floyd, marzec 1973 roku. Słyszałem tę płytę, nie wiedząc czego słucham, ponieważ była nagrana na taśmę magnetofonową. Dzisiaj byłoby to pogwałcenie praw autorskich. W latach 70., 80. do początku lat 90., dopóki nie weszło u nas ustandaryzowane prawo autorskie, tak jak na zachodzie, ludzie nagrywali utwory z radia na magnetofony szpulowe. Rozgłośnie radiowe, tu szczególnie program trzeci polskiego radia, puszczały płyty w całości, od początku do końca. Czasem dzielili, że na początku jedna strona, potem druga płyty. Do dzisiaj mam jeszcze takie szpule gdzieś w piwnicy. Wracając do Floyda, posłuchałem jego piosenek i to było tak różne od wszystkiego. Te efekty dźwiękowe, ta niesamowita symfonia zegarowa na początku utworu Time, te efekty, gdzie kasa sklepowa nagle zaczyna wybijać rytm utworu. Parę lat później, jak Pink Floyd wydało The Wall, byłem już absolutnie pewien, czego słucham i od tego momentu są moim zespołem numer jeden. Zespołem, do którego mam olbrzymi sentyment. Dzięki temu, że miałem ich płyty w ręku, a zagraniczne wydania miały dodatkowo wkładki z tekstami piosenek, nie jak w wypadku artystów polskich, zaczęła się cała przygoda.


Takie analizowanie tekstu?


Tak. Co zabawne, nie miałem słownika języka angielskiego, więc wiele rzeczy musiałem się po prostu domyślać. Czasami te domysły były słuszne, czasami nie. Zwłaszcza gdy trafiłem na jakiś idiom, którego się używało w latach 80. i 90., a obecnie wyszedł z mowy potocznej. Praktycznie rzecz biorąc, od początku lat 80. słucham głównie muzyki rockowej. Przez ten gatunek muzyczny dotarłem również do muzyki klasycznej. Była grupa wykonawców, grająca tak zwanego rocka progresywnego, w tym zespół Yes, których kiedyś bardzo chętnie słuchałem. Wspomniany gatunek polega na tym, że muzykę rockową komponuje się w taki sam sposób, jak kiedyś komponowano utwory muzyki poważnej, czyli bardzo rozbudowane, wieloczęściowe, oparte na kontrastujących ze sobą tematach, tzw. allegra sonatowego itd. Któregoś dnia znajomi wyciągnęli mnie na Święto wiosny Igora Strawińskiego. Jest to suita baletowa skomponowana przed I Wojną Światową, która wywołała ogromny skandal po tym, jak została wystawiona w Paryżu. Była niczym dzieła impresjonistów, złamała zasady obowiązujące w muzyce. Siedzę sobie w filharmonii, słucham tego Strawińskiego i myślę sobie: No przecież jakbym tych Yesów słyszał. Te same pogięte nieparzyste rymy, metra, jakieś kontrasty; tu spokojnie, tu nagle hałaśliwie. Strasznie mnie to zaintrygowało. Również inni moi rockowi ulubieńcy nawiązują do muzyki klasycznej. Emerson, Lake & Palmer, to zespół, o którym na pewno nie słyszałeś, zwłaszcza, że tylko jeden z tych trzech panów jeszcze żyje. Oni z kolei grali na swoich koncertach rockową wersję suity Modesta Musorgskiego Obrazki z wystawy. Była co prawda skrócona oraz pododawali tam trochę rock n’ rollowych wstawek. Jednak wziąłem potem sobie płytę winylową z utworem Obrazki z wystawy i naprawdę to było tak świetne, że słuchałem jej na okrągło przez parę dobrych tygodni, jedno po drugim.


Jakby był Spotify, to by Pan po prostu włączył odtwarzanie w pętli.


Jednak Spotify ci podpowiada, że skoro żeś wyszukał utwór x to może ci się spodoba utwór y, a może zrób sobie w ogóle playlistę. Natomiast tutaj trzeba było wyszukiwać pewne rzeczy samemu. Jakoś się tak zdarzyło, że dostałem od znajomych w prezencie koncerty fortepianowe Mozarta. Nagle przeniosłem się 100 lub 200 lat wcześniej niż ten cały Strawiński, czyli do XVIII wieku. Do dzisiaj bardzo lubię Mozarta i Bacha. Niektórzy ludzie twierdzą, że Bach „to taki ciężki jest i taki skomplikowany”, ale jego dźwiękowe zawijasy są przyjemnością dla mojego mózgu. Niby skomplikowane, ale fajnie łączy się w całość.


W tym sensie, że mózg się na tym skupia i wtedy odpływa?


No, dokładnie. Kontynuując odpowiedź na pytanie, jak zmieniał się mój gust muzyczny, to całkiem niedawno, tak dziesięć lub piętnaście lat temu, strasznie wzięła mnie taka muzyka korzeni, czyli blues z jazzem. Trzeba przyznać, że sam jazz jest trudny. Być może do słuchania tego gatunku trzeba po prostu dorosnąć, bo nie każdy łyknie go od razu. Zwłaszcza jeżeli jest mocno przekombinowany, tak jak w pewnym momencie grał Miles Davis. Niby zaczął od muzyki akustycznej, ale później wymyślił muzykę fusion, czyli połączenie rocku i jazzu. Jego koledzy, których zaprosił do zespołu, później kontynuowali ten nurt muzyczny. Przesłuchaj sobie album z 1969 roku In a Silent Way Milesa Davisa. Momentami są tam tak pastelowe dźwięki fortepianu elektrycznego, organy, plus jego trąbka, że aż przyjemnie się tego słucha, rozluźnia, uspokaja - idealne, jak chcesz zasnąć. Miles Davis jednak nie zawsze jest taki do poduszki, bo jego kolejny album, który się nazywał Bitches Brew jest niezwykle pokręcony, a został nagrany przez tych samych muzyków.


Na pewno sprawdzę. Wspominał też Pan, że ma Spotify. A od jak dawna?


Mam go już od czterech, a nawet pięciu lat. Jak słyszę jakieś często powtarzające się nazwy lub nazwiska, to szukam ich sobie właśnie na Spotify i odsłuchuję. W ten sposób odkryłem Sanah. Dziewczyna ma fajny głos. Lubię takie damskie głosy, które są niższe, śpiewające altem. Podobną barwę głosu ma Adele. Jej muzyka również jest balsamem dla uszu. Strasznie się rozgadałem, a widzę, że coś tam jeszcze masz.


Pozostały mi jedynie pytania od uczniów. Jakie są Pańskie trzy ulubione albumy?


O Jezu, to jest pytanie z tych z rzędu nie możliwych, np. jaki jest twój ulubiony zespół?. Wiesz, gdybyś zobaczył, ile ja mam płyt, czego z resztą sam nie wiem, sam stwierdziłbyś, że wybranie trzech jest niemożliwe.


Może Pink Floyd?


Na pewno. Znaczy, tak, na pewno, ale to nie będzie kryterium, jako że “ulubione”. On jest po prostu ważny. The Wall. Dzięki niemu wciągnąłem się w język angielski. Bez tego byłbym zupełnie gdzie indziej, a nie w Piątce. Pink Floyd na pewno. Weźmy jeszcze inny rodzaj muzyki, aby nie być monotematycznym, czyli powiedzmy muzykę klasyczną. Jednakże w tym wypadku album albumowi nie równy, bo tam czasami mogą kombinować różne kompozycje. Był kiedyś taki kompozytor, którego album mam już prawie od 30 lat, Jerzy Fryderyk Händel. Niemiec oczywiście, ale uznawany za jednego z najwybitniejszych kompozytorów angielskich, bo Anglicy mieli najsłynniejszych klasycznych kompozytorów z importu. Napisał on dwie słynne kompozycje, mianowicie Muzykę na wodzie i Muzykę na królewskie fajerwerki. Moje ulubione wykonanie jest od Katalończyka Jordiego Savalla . Jest on dyrygentem zespołu, który wykonuje muzykę, na przykład barokową, na autentycznych instrumentach albo na ich kopiach. Trzeba wspomnieć, że instrumenty w tamtych czasach nie zawsze były identyczne względem obecnych. To byłoby na tyle, jeżeli chodzi o muzykę klasyczną. Teraz musiałbym polecieć z jazzem i w tym wypadku kryterium będzie podobne, jak w przypadku The Wall.


Czyli Pana pierwszy album?


Tak, pierwszy album, który mnie wciągnął, który sprawił, że ta muzyka mnie zainspirowała. W 1978 roku pewien pianista jazzowy, zmarły gdzieś w 2020 roku, Chick Corea, wydał album w całości inspirowany historią Alicji w Krainie Czarów, The Mad Hatter. Nawet na okładce widnieje Chick przebrany za szalonego kapelusznika. Ten album jest dla mnie bardzo ciekawy, gdyż ten jazz jest w nim bardzo różnorodny.


Taki miszmasz wszystkiego?


Taki miszmasz. Ma w sobie trochę elektroniki, ale ta elektronika nie jest przytłaczająca, pojawiają się wyłącznie jej smaczki. Były to czasy, kiedy na rynek wchodziły pierwsze syntezatory, gdzie dźwięk się programowało i tworzyło pierwsze sample. Pamiętam, że był taki syntezator Fairlight CMI. On właśnie takiego urządzenia używał. W jego muzyce usłyszymy również trochę typowego jazzu. Znajdą się również dwa lub trzy utwory, śpiewane przez jazzową wokalistę, jednak one reprezentują tzw. smooth jazz. Łagodniejszy, bardziej przystępny do słuchania. Uważam, że dzięki tej różnorodności ta płyta była przystępna i dobra na początek.


Wspomniał też pan wcześniej, że gdyby nie album Pink Floyd, nie byłoby Pana w szkole. Tutaj kolejne pytanie, tym razem związane właśnie z VLO. Jak to jest być tak lubianym i sympatycznym nauczycielem w naszej piąteczce?


O Jezu, strasznie trudne pytania. Grunt, żeby się nie wysilać. Jeżeli człowiek chce zrobić coś na siłę, być sympatycznym, na siłę być „cool”, to mu to na pewno nie wyjdzie. Przede wszystkim trzeba o tym pamiętać.


To powiem, że Panu udaje się bycie sympatycznym nauczycielem.


O, jak już mówisz o udawaniu. Druga kwestia jest taka, że jednak zdecydowanie w zawodzie nauczyciela, może na innych przedmiotach bardziej, na innych mniej, tam coś z udawania jest, takiego aktorstwa. Może mniej się to wykorzystuje na matematyce, może bardziej na angielskim, no nie wiem. Czasami jednak, żeby coś wyszło jaśniej, trzeba coś zagrać, w kogoś się wcielić. Ułatwia to i rozjaśnia lekcję.


W ilu i jakich językach pan mówi?


Po prostu moje ulubione pytanie. Najpierw uczyłem się rosyjskiego. Angielskiego zacząłem się uczyć później, dopiero w wieku 15 lat, gdy przyszedłem do VLO. Kolejny był niemiecki na studiach, wraz z łaciną. Tylko że łacina to martwy język. Martwych języków nie poznaje człowiek, żeby nimi mówić, ale żeby je rozumieć. W związku z tym zupełnie inaczej człowiek się ich uczy. Na łacinie czy klasycznej grece nie ma listening, comprehension czy speaking. Co do łaciny, pojawiają się kontrowersje na temat wymowy. Jak Polak wypowiada jakieś sentencje łacińskie, to Anglik czy Niemiec wymawiającye je, mogą brzmieć zupełnie inaczej. Każdy po swojemu. Dopiero w 2008 zacząłem uczyć się niderlandzkiego. Było to spowodowane tym, że kiedyś na „rejsie” po kanałach w Amsterdamie, przewodnik najpierw mówił po niderlandzku, a później powtarzał to samo po angielsku. Słuchałem jego wypowiedzi pierwszy, drugi, trzeci raz i okazało się, że rozumiem więcej niż połowę, zanim zacznie mówić po angielsku. Niderlandzki to taki język, że jak się zna angielski i niemiecki, to rozumie się większość, a reszty się człowiek domyśla, On jest ich fuzją. Można zauważyć tę zależność zwłaszcza, gdy się czyta. Resztę języków rozumiem w jakiś większy lub mniejszy sposób biernie.


Na przykład czeski?


No tak, czeski to ma taką specyfikę, że pojedziesz człowiek do Czech, po dwóch dniach zaczynasz coś tam mówić. Kiedyś pojechaliśmy na wycieczkę do Pragi wraz z klasą Pani Węcławskiej i w trakcie czasu wolnego poszliśmy do kawiarni. Ja patrzę, a w karcie zazvorovy čaj, to jest herbata imbirowa. Podchodzi do nas kelner i zaczyna gadać po angielsku. Rozmawiać z Czechami po angielsku to sytuacja dla mnie kompletnie sztuczna. Więc ja do niego: poprosim zazvorovy čaj, na co odpowiedział: Prominte, ja ne znal, co Vy Čech.*


Ciekawa sytuacja. Niestety jako iż się kończy się nam czas, zadam ostatnie pytanie. Co Pan robi, że wygląda tak młodo?


Wyglądam tak młodo? Hmmm… Zażywam od lat trzydziestu kilku maseczki z młodego pokolenia. Takiego w wieku 15-19 lat. Gdyż to jest maseczka odmładzająca. Czy taka odpowiedź pasuje?


Jak najbardziej. Dziękuję bardzo, do widzenia i życzę miłego dnia.


Do widzenia i nawzajem.




*autor artykułu niestety nie posiada umiejętności pisania w języku czeskim, dlatego wypowiedź została spolszczona.


179 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page