top of page
  • Urszula Baranowska

Dwór

Był szary, mglisty dzień. Brunatno-żółta płaszczyzna pół uprawnych rozciągała się aż po granicę widnokręgu. Na tle ołowianego nieba zataczało kręgi stado wron wydających smętne, niepokojące krakanie. Uklepaną w środku ścierniska drogą turkotała rozklekotana furmanka zaprzężona w dwie chude, gniade szkapy. Na siodle furmanki siedział chłop w postrzępionym, słomianym kapeluszu i w wytartym kożuchu. Nucąc pod nosem jakąś melodię, popędzał konie. Z tyłu wozu, wśród lnianych worków z owsem, siedziały trzy skulone postaci: dziewczyny i dwóch chłopaków - starszego i młodszego. Siedzieli opatuleni wystrzępionymi kocami, ponieważ popołudnie było wyjątkowo chłodne. Mieli szczęście, że po drodze zgarnął ich poczciwy woźnica, w przeciwnym razie musieliby wlec się ze wszystkimi bagażami na piechotę. Cała trójka jechała do Czarciego Pola, wsi oddalonej o jakieś czterdzieści kilometrów od Warszawy. Prawdę powiedziawszy słowo ,,wieś’’ nie bardzo tu pasowało. Mówiąc o wsi, mamy na myśli wspólnotę, zbiór co najmniej kilku gospodarstw, wraz z budynkami inwentarskimi, a do tego z kościołem, lokalnym sklepem, może nawet starostwem. Tymczasem w skład Czarciego Pola wliczały się zaledwie trzy chałupy , w tym dwie ze zrujnowanym dobytkiem inwentarski oraz mały opuszczony dwór, oddalony od wsi o jakiś kilometr. Czarcie Pole leżało daleko od jakichkolwiek innych ośrodków cywilizacji, na wielu mapach, nawet szczegółowych, w miejscu, gdzie powinno być zaznaczone, istniała tylko pustka. Jaki cel miała trójka młodych ludzi, by wlec się taki szmat drogi z Warszawy do takiej zapadłej wsi? Otóż ostatnimi czasy w stolicy panowała niespokojna atmosfera: naloty, rewizje… Niebezpieczny czas, zwłaszcza dla współpracujących z Podziemiem. Pech chciał, że ktoś zaczął sypać, a ślady prowadziły do członków jednego z batalionów, w skład którego wchodziła cała obecna trójka. Należało na jakiś czas odpuścić sobie z działalnością konspiracyjną i poczekać, aż zainteresowanie Niemców osłabnie. By nie rzucać się zbytnio w oczy trzeba było się zaszyć gdzieś na jakiś czas, a nie istniało do tego lepsze miejsce niż wieś nieistniejąca na żadnej polskiej, a co dopiero niemieckiej mapie.

Furmanka jechała skrzypiąc przeraźliwie i podskakując na byle wyboju. Siedząca plecami do woźnicy dziewczyna, masując obolałą od nieustannych wstrząsów szyję, rozglądała się dookoła. Jak okiem sięgnąć, na horyzoncie nie widać było żadnej wsi, kościoła, ani nawet samotnych gospodarstw. Same pola, czasami tylko opasłe wierzby urozmaicały monotonny obraz. Dziewczyna westchnęła i okryła się szczelniej kocem.

- Kacper – zagadnęła siedzącego obok chłopaka – ty znasz to miejsce. Daleko jeszcze?

Chłopak rozejrzał się wokoło, ale wzruszył tylko ramionami.

- Nie mam pojęcia Basiu. Nie byłem tu od dziesięciu lat, od czasu pogrzebu wujka. Chodziłem wtedy do podstawówki i to głębokiej. Poza tym ciężko ocenić, krajobraz od godziny jest taki sam.

Basia westchnęła. Czekały ją najdłuższe dwa miesiące życia. Gdy wyjeżdżała do rodziny na wieś, najczęściej oznaczało to przejażdżki konne, opalanie się w lipcowym słońcu i tańce przy ogniskach. Po Czarcim Polu raczej nie oczekiwała takich rozrywek.

- Co wiesz o tym Polu? – spytała – pamiętasz coś może ze swojego ostatniego pobyty tam?

Kacper oparł na kolanach dłonie i przez dłuższą chwilę przywoływał wspomnienia.

- Nie było tam nic ciekawego – odparł w końcu – kilka domów i kaplica, która spłonęła, myślę, że teraz nic z niej nie zostało. Aha, jeszcze dwór, a raczej rudera, którą kiedyś można było tak nazwać. Gdy byłem tam po raz ostatni, był zamknięty na głucho.

- Dwór? – zainteresowała się dziewczyna – opowiedz o nim.

- Hm. Dosyć świeża sprawa się z nim wiązała, aczkolwiek przykra. Przed wieloma laty mieszkała tam rodzina, niezbyt majętna. Nazywali się chyba Stańczykowscy… W każdym razie mieli oni córkę, Rozalię, która - kiedy była młodą dziewczyną - popełniła samobójstwo. Była nieszczęśliwie zakochana i skoczyła z drzewa rosnącego przy dworze.

- Ojej – Basia zasmuciła się – biedna dziewczyna… Współczuję też rodzicom, taka tragedia…

- Owszem. Była ich jedynym dzieckiem. Poza nią nie mieli innych potomków, ani krewnych, więc po ich śmierci dwór nie przeszedł w niczyje ręce i podupadł.

Baśka skinęła w milczeniu głową. Zaraz zmieniła temat:

- Co z Jankiem – ruchem głowy wskazała na chłopca drzemiącego wśród skórzanych walizek - Zanudzi się biedak na śmierć, jeszcze jakoś wytrzymamy te dwa miesiące, ale on? W dodatku to harcerz, będzie tęsknić za swoją drużyną.

- Da radę – odparł Kacper – ma już trzynaście lat, niech się uczy, że życie to nie tylko harcerskie gry terenowe.

Basia pokręciła sceptycznie głową.

- Już wystarczająco doświadczył roznosząc pocztę w okupowanej przez Niemców stolicy, myślę, że już dawno zrozumiał, że życie, to nie zabawa. Przecież też jesteś harcerzem! Zaopiekuj się nim trochę, może dopomógłbyś mu w zdobyciu jakiejś sprawności harcerskiej?

- Niby jakiej? – mruknął Kacper niechętnie.

- Nie mam pojęcia! Sama nie potrafię nawet ogniska rozpalić. Mogłabym najwyżej podzielić się tym, czego nauczyłam się na obozach żeglarskich, ale w tym rejonie Polski wątpię, czy jakkolwiek by mu się to przydało. Trudno w okolicy o porządne jezioro, a co dopiero takie z jachtami. Zresztą sezon i tak się skończył. To jak będzie?

Kacper westchnął i wymamrotał coś pod adresem zajmowania się młodszymi, zaraz jednak ożywił się nieco.

- Widzę ten dwór! Tam, po prawej! Jest zasłonięty drzewami, ale widać fragment elewacji!

Basia wyjrzała przez bok wozu. Istotnie, wśród drzew rysowała się wyraźnie fasada budynku. Dwór, najlepsze swoje lata miał już za sobą. Nie wyróżniał się niczym, jedynym ozdobnym elementem był medalion umieszczony po środku elewacji frontowej, z napisem: ,,1817’’. Spękane ściany dworu porośnięte były bluszczem, a pod oknami pojawiły się zielonkawe zacieki. Basia zmrużyła oczy, wydawało jej się, że za zakurzoną szybą ktoś stoi, zaraz jednak, wrażenie prysło. To pewnie było tylko przywidzenie, pomyślała sobie. Furmanka właśnie minęła dwór, a na horyzoncie pojawiły się pierwsze zabudowania wsi.

***

Furmanka zatrzymała się jeszcze zanim zdążyli minąć pierwsze budynki. Woźnica zsiadł i pomógł Kacprowi dobudzić Janka i zdjąć z wozu bagaże, potem pojechał dalej. Młodzież została sama na pustej drodze. Przez chwilę zdezorientowani patrzyli po sobie, wreszcie Kacper wziął do ręki walizki - swoją i Basi, natomiast jej drugą torbę podróżną wręczył Jankowi.

- Trzymaj.- Powiedział krótko ignorując nieszczęśliwą minę chłopaka.

- Brzuch mnie boli – poskarżył się Janek niechętnie biorąc walizki.

- Było nie jeść tyle przed podróżą – skarcił go bezlitośnie starszy kolega.

- Jeszcze chwila i będziemy na miejscu, zaparzę ci gorącej herbaty – Powiedziała Basia z wyrzutem patrząc na Kacpra. Było jej żal chłopca i miała za złe przyjacielowi, że tak szorstko go traktuje.

Raptem minęli pierwsze gospodarstwo. Podwórko było puste, po drodze nie spacerowały nawet kury. Jedyną żywą istotą był wielki, czarny kundel, który wyszedł nie wiadomo skąd, by ich powitać i głośnym, ochrypłym szczekiem zaanonsować przybycie obcych. Baśka gwizdnęła na poczciwie wyglądające zwierzę, lecz pies tylko pomachał ogonem i skrył się za stodołą. Dziewczyna przeniosła spojrzenie na chłopaków i zaraz uderzyła ją mina Kacpra. Miał ściągnięte brwi i z uporem wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą stał pies. Zaraz jednak otrząsnął się i z uwagą zaczął przyglądać się otoczeniu.

- Nic się tu nie zmieniło. – Zauważył wreszcie – jest tak samo jak dziesięć lat temu, w międzyczasie wybuchła wojna, a tu, zupełnie jakby się czas zatrzymał…

Niedługo potem doszli do niedużego gospodarstwa, w którym wraz z dwoma synami mieszkała ciotka Kacpra – Jadwiga, energiczna i pogodnie nastawiona do życia starsza pani. Młodzi przyjechali idealnie na obiad. Posiłek minął w miłej, rodzinnej atmosferze, a może raczej minąłby, gdyby nie nagłe pytanie rzucone przy stole przez Kacpra.

- Ciociu, ten pies Malinowskiego, taki czarny. On był tu, jak przyjechałem na pogrzeb. On jeszcze żyje?

Ciotka Jadwiga zamilkła i taksowała przez chwilę siostrzeńca trudnym do odczytania wzrokiem.

- Ależ skąd, zdechł dobre trzy lata temu – Odparła wreszcie. Kacper skinął głową.

- Rozumiem. Z tego co widziałem, mają już nowego psa. Chociaż byłbym przysiągł, że to ten sam!

Ciotka przez jakiś czas nie odpowiadała, popijając tylko w zamyśleniu wodę i wbijając wzrok, gdzieś w przestrzeń. W końcu odparła, jak gdyby nigdy nic:

- Bo to jest ten sam pies. Piotr od śmierci Azora, Malinowski nie miał innego. Azor czasami po prostu wraca, ludzie mówią, że wciąż opiekuje się starym Piotrem. Odkąd ten zachorował, pojawia się częściej, jakby coś przeczuwał. Może to i dobrze, przynajmniej złodziei i włóczęgów przegania.

Jadwiga wstała zabierając ze sobą puste talerze. Przy stole zapadła cisza. Pierwszy przerwał ją Kacper.

- To niemożliwe – zaczął – jak to wraca? Przecież, to przeczy wszystkiemu. Musi istnieć racjonalne wytłumaczenie! Może to po prostu jakiś inny pies – przybłęda?

Ciotka wciąż odwrócona do nich plecami tylko wzruszyła ramionami.

- Może tak, może nie, nie mi dane tu sądzić. Ale dajcie spokój temu psu, zmęczeni jesteście, odpocznijcie trochę, pokażę wam pokoje.

Pokoje, to było trochę za dużo powiedziane. Było to po prostu duże pomieszczenie, podzielone na dwie oddzielne części szerokimi drzwiami. Pokój przydzielony Basi był większy, bo mieścił dwa osobne łóżka, jedno pod oknem, gdzie spała dziewczyna i drugie w przeciwległym końcu sypialni, gdzie miał spać Janek. Ponadto w pomieszczeniu znajdował się stolik kawowy, dwa wygodne fotele, szafa i parawan z lustrem.

Dużo skromniej urządzono sypialnię, którą dostał Kacper. Nie znajdowało się w niej nic, poza oczywiście łóżkiem, szafką nocną i rzeźbionym krzesłem stojącym w kącie. Powoli zbliżała się noc, więc przyjaciele, zmęczeni podróżą, postanowili się rozgościć w pokojach i przygotować do pójścia na spoczynek. Wujostwo Kacpra musiało zająć się swoimi sprawami, pozostawiając młodzież samą sobie. Janek, niedostatecznie najedzony obiadem, poszedł poszukać czegoś do jedzenia. Basia tymczasem przytargała jakoś do pokoju swoje walizki i zaczęła wypakowywać z nich rzeczy. Gdy układała w szafie ubrania, usłyszała pukanie. To był Kacper.

- Jak ci idzie? – zapytał rozglądając się po pokoju.

- Na razie dobrze. Gdzie się podział nasz dzielny, mały pocztylion?

- Poszedł na szaber, może znajdzie coś zdatnego do jedzenia – Chłopak uśmiechnął się, ale z zamyślonych oczu łatwo dało się wyczytać, że coś go martwi. Basia spytała o co chodzi.

- Wiesz... ten pies – zaczął niepewnie – ty też go widziałaś? Muszę wiedzieć, czy jako jedyny mam tu omamy.

- Widziałam go, jak żywego! – Baśka wzruszyła ramionami – Myślisz, że twoja ciotka mówiła poważnie? Że ten pies to duch?

Chłopak rozłożył bezradnie ręce.

- Przekonamy się. Ten pies naprawdę wyglądał jak ten, którego widziałem dziesięć lat wcześniej. Już wtedy miał z osiem lat, niemożliwe, żeby od tego czasu nie posiwiał mu nawet pysk. Może faktycznie to był jakiś przybłęda?

Przerwali rozmowę, ponieważ do pokoju wszedł Janek niosąc w rękach szklany słój z pierniczkami. Z szerokim uśmiechem postawił go na stoliku w środku pokoju.

- Znalazłem w spiżarni – powiedział widząc pytające spojrzenie Kacpra – Twoja ciotka pozwoliła mi je wziąć - dorzucił pośpiesznie widząc jego minę. – Są pyszne!

Kacper pokręcił z dezaprobatą głową.

- Znowu będziesz się źle czuć. Spróbuj wtedy prosić mnie, albo Basię, by zrobiła ci herbatę ziołową!

Janek przewrócił oczami i niezrażony sięgnął do naczynia po twarde jak skała ciastka.

***

Baśka postawiła ostrożnie filiżankę z herbatą na stoliku koło łóżka Janka. Zgodnie z przewidywaniami Kacpra, chłopiec po zjedzeniu słoja pierników zaczął zwijać się z bólu. Ostatecznie jednak ból musiał się trochę zelżeć, bo gdy Basia wróciła z ziołowym naparem z kuchni, Janek już spał. Do pokoju zajrzał Kacper.

- Jak się czuje? – zapytał przez drzwi.

- Csi! – uciszyła go Basia – Śpi już. Ja też zaraz pójdę, bo padam z nóg. Mam nadzieję, że jutro ta cała sprawa z psem Baskerville’ów się wyjaśni. Dobranoc!

- Ja również mam nadzieję. Dobranoc Basiu.

Dziewczyna zgasiła światło i położyła się do łóżka. Z drugiego końca pokoju dobiegał miarowy oddech przyjaciela. Zza drzwi słychać było, jak Kacper kartkuje książkę. Poza tymi dźwiękami nie słyszała nic więcej. Zasnęła niemalże od razu, mocnym, głębokim snem.

Tej nocy męczyły ją koszmary. Spacerowała ciemną, warszawską ulicą, otoczona z obu stron szpalerem zrujnowanych budynków. Panującą dookoła ciemność rozjaśniały nieliczne, działające latarnie. Na odrapanych fasadach budynków majaczyły rozedrgane cienie, których źródła jednak nie mogła w żaden sposób namierzyć. Ulica wydała jej się dziwnie znajoma, po chwili udało jej się poznać to miejsce. Aleja Szucha. Cholera, co ona tu robi? Lada moment może pojawić się patrol, czy coś, co wtedy? Poczuła, że skóra jej cierpnie. W oddali mignęło światło policyjnych latarek. Dziewczyna skryła się w cieniu wejścia prowadzącego do ponurego gmachu więzienia. Dwie uzbrojone postaci minęły ją, a krąg światła rzucany przez latarkę prześlizgnął się niepokojąco blisko jej kryjówki. Gdy tak stała, próbując uspokoić szalone bicie serca czyjeś ręce chwyciły ją w pół i wciągnęły do ciemnego jak smoła wnętrza budynku. Szarpnęła się, spróbowała krzyknąć. Z wnętrza budynku rozległo się rozdzierające, przeciągłe wycie.

Basia zlana potem zerwała się na równe nogi. Zaraz potem z ulgą spostrzegła, że to wszystko było tylko sennym majakiem. Nie ustał tylko rozpaczliwy skowyt, który zdawał się przybierać na sile. Dziewczyna odwróciła głowę i spostrzegła, że Janek też nie śpi.

- Słyszysz to? - Chłopak wskazał ruchem ręki na okno.

- Tak. co to jest u licha, przecież chyba nie pies…

W istocie, wycie miało w sobie coś niepokojącego, można by rzec, nieziemskiego. Do pokoju wbiegł Kacper. Basia widziała, jak szuka na ścianie włącznika, najwyraźniej bez rezultatu, bo zaklął i zaraz porzucił to zajęcie.

- Do diabła, nie ma prądu – stwierdził klikając bez rezultatu przyciskiem – Cóż za urocza noc! Brakuje tylko muzyki organowej!

Basia wyjrzała przez okno. Roztaczał się z niego widok na pola. Dziewczyna zmrużyła oczy. Na tle skąpanych w bladym świetle księżyca pól widziała niewyraźny zarys sylwetki… Psa ? Nie była pewna.

Niebawem wycie urwało się i na powrót nastała niczym niezmącona cisza.

***

Rodzina Kacpra wstała wcześnie i już od rana zajmowała się obejściem. Młodzi, niewyspani z powodu nocnego wypadku, dopiero co jedli w kuchni śniadanie. W ciągu dnia łatwiej było im uwierzyć, że słyszane zza okna wycie było tylko wytworem wyobraźni, lub spotęgowanym przez echo ujadaniem zwykłego, podwórkowego burka. Basia, by trochę rozbudzić senne towarzystwo, zaproponowała mały rekonesans najbliższych okolic Czarciego Pola. Przyjaciele zebrali się szybko i wyposażeni w skromne zapasy wyszli na spacer. Wyjście z obrębu gospodarstw zajęło im raptem dziesięć minut. Chwilę potem stali już na zarośniętej dróżce, którą przyjechali dzień wcześniej. Skręcili i skierowali się w stronę zagonu, w którym, według Kacpra, znajdowała się kiedyś kaplica. Teraz nie zostało po niej nic, poza kamiennymi fundamentami i resztkami zwęglonych belek. Pod butami chrzęściły kawałki szkieł witrażowych. Janek znalazł również przekrzywiony krzyżyk z zardzewiałą tabliczką upamiętniającą Rozalię S. i zawierzający jej duszę Marii.

- Nic tu po nas – westchnął Kacper stawiając z powrotem krzyż w pionie. – Zostawmy zmarłą w spokoju, możliwe, że tutaj ją pochowano.

Przyjaciele pokiwali głowami. Po chwili ciszy ruszyli w stronę starego dworu Stańczykowskich. Jego posesji broniła potężna brama, dodatkowo zabezpieczona z zewnątrz kłódką, jednak nie przeszkodziło to młodym w dostaniu się do środka, ponieważ Janek wypatrzył w murze spory ubytek, przez który bez większej trudności wkradli się na teren dworu. Ganek przed budynkiem był gęsto porośnięty przekwitłą nawłocią, tak wysoką, że najmłodszy z trójki przyjaciół Janek musiał co jakiś czas stawać na palcach, by widzieć cokolwiek, poza zielskiem. Po jakimś czasie udało im się wreszcie przedrzeć przez zaniedbany dziedziniec. Stali teraz naprzeciw sypiących się schodów, prowadzących do niegdyś gustownych, lecz teraz w dużej mierze nadpsutych przez korniki drzwi, z resztkami łuszczącej się, lawendowej farby.

Kacper, z młodszym kolegą do pomocy, walczyli przez chwilę z drzwiami, aż te wreszcie ustąpiły z trzaskiem i oczom intruzów ukazało się ponure wnętrze domostwa. Cała trójka powoli przemierzyła odrapaną sień, od której odchodziło kilka par drzwi. Przyjaciele przystanęli, niezdecydowani, co począć dalej. Całe to miejsce sprawiało niesamowite wrażenie. Ściany pokrywały resztki tapety w zielonkawe wzorki, wśród których tkwiły pokryte patyną i pajęczynami świeczniki.

Przyjaciele ostrożnie zajrzeli przez drzwi najbliższego pokoju. Basia, mimo że nie należała do osób lękliwych, poczuła, jak na widok wnętrza przeszywa ją lodowaty prąd. W pokoju, do którego weszli niewiele zostało z wyposażenia, zaledwie pogięta rama łóżka, ślady po obrazach na ścianach i zmurszały, drewniany fotel, widać, że okoliczna ludność zdołała wynieść wszystko, co się nadawało do zabrania. Baśka od razu domyśliła się, że sypialnia należała do nieszczęsnej Rozalii. Niepewnie wkroczyła do środka. Obok brudnego okna wisiał fragment tafli niegdyś długiego, a obecnie pełnego ubytków i liszai zwierciadła. Basia przetarła ręką zakurzoną powierzchnię lustra i przez chwilę patrzyła w zamyśleniu na swoje odbicie.

Chłopcy szybko stracili zainteresowanie pokojem i zaczęli zwiedzać inne pomieszczenia. Basia tymczasem wciąż kręciła się po pustej sypialni. Pokój był jasny, przez zakurzone szyby wpadały białe promienie słońca. Na zewnątrz kwilił wesoło ptak, chyba drozd. Wszystko to budziło w dziewczynie dziwne poczucie melancholii. W świetle dnia dwór stracił niemalże całą swą tajemniczość, a kryjąca się za nim tragiczna historia budziła bardziej smutek i zadumę, niż realny lęk. Rozalia umarła, lecz jednocześnie ominął ją cały ten przeklęty chaos wojny. Ominęły ją egzekucje, rekwirowanie dóbr, terror. Złamała utarte zasady gry, jaką jest życie, omijając tym samym jej pułapki. A może właśnie wpadła w jedną z tych pułapek? Basia nie potrafiła tego ocenić. Z całego serca sprzeciwiała się czynowi Rozalii, uważała go za obraz potwornej słabości i naiwności człowieka, z drugiej jednak strony zazdrościła jej. Zazdrościła, że mimo tego, że za swojego krótkiego życia Rozalia nie zaznała nigdy wolności, to ominęła ją nowa wojna, w czasie której przyszło żyć jej – Basi. Nie musiała już więcej martwić się o dach nad głową, czy o to, że nikt jej po drodze do sklepu nie zestrzeli. Była już poza światem, z którym musiała się mierzyć codziennie Basia. Dziewczyna westchnęła. Nie było już czego roztrząsać, lepiej będzie, jak pójdzie poszukać chłopaków, nic tu po niej. Odmówiła krótki pacierz za duszę zmarłej i już szykowała się do odejścia, gdy poczuła, że ktoś bacznie jej się przygląda. I coś również podpowiadało jej, że nie był to żaden z jej towarzyszy. Dziewczyna zacisnęła pięści i ostrożnym, powolnym ruchem odwróciła głowę. Chwilę zajęło, zanim dotarło do niej, co zobaczyła. W fotelu naprzeciwko niej, z nogami przerzuconymi beztrosko przez oparcie siedziała dziewczyna. Wyglądała na pozór całkiem normalnie, gdyby nie w pierwszej kolejności rzucające się w oczy niemodne ubranie, którego krój kojarzył się Basi z młodością jej matki, oraz fakt, ze skóra dziewczyny była lekko przejrzysta. Basia chciała w pierwszej chwili krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Zaraz potem stwierdziła jednak, że nie miałoby to sensu, i że lepiej byłoby po prostu zwiać, nawet oknem, ostatecznie przecież znajdowała się na parterze. Gdy tak stała sparaliżowana i myślała nad tym co zrobić, doszło do niej, że zjawa od chwili jej pojawienia się nie uczyniła na razie żadnego wrogiego gestu w jej stronę, wręcz przeciwnie, uśmiechała się lekko. Z trudem opanowując lęk Basia postanowiła się wreszcie odezwać.

- Hm. Witaj… Panienka Rozalia, jeśli się nie mylę? – Baśka poczuła jak głos więdnie jej w gardle.

Dziewczyna skinęła głową, nie przestając się uśmiechać.

- Miło mi – ciągnęła ostrożnie Basia – Ten… tego… Czy to panienki pokój?

Duch patrzył przez chwilę uważnie na gościa i tym razem postanowił się odezwać.

- Owszem, jest mój, tak samo, jak i reszta dworu. A pani, może byłaby łaskawa mi powiedzieć, czego u diabła szukacie u mnie w domu?

Basię zmroziło. Widać było, że duchowi nie podobały się nieoczekiwane odwiedziny i chociaż wydawał się przyjaźnie usposobiony, wolała nie denerwować ektoplazmatycznego bytu. Postanowiła nie kłamać.

- Przysięgam, że nie mieliśmy złych zamiarów! Ściga nas Gestapo, przyjechaliśmy się na jakiś czas tutaj ukryć. Zamieszkaliśmy we wsi, ale wie panienka, że tam można dosłownie ducha wyzionąć z nudów - w tej chwili ugryzła się w język przeklinając w myślach swoją głupotę, duch jednak zignorował porównanie - Kacper pamiętał tu jakiś stary dwór i postanowiliśmy go zwiedzić, i trochę poszwendać się po okolicy. Widzę jednak, że przeszkodziliśmy, w takim razie zawołam chłopaków i nie będziemy już dłużej niepokoić – zapewniła zjawę.

Duchowi ustąpiła irytacja i zaczął przejawiać zainteresowanie przybyszami.

- Ależ nie przeszkadzacie! Chociaż szczerze, nie spodziewałam się gości… Myślałam, że przyszliście coś ukraść, ale skoro nie, to możemy trochę porozmawiać. Nie odezwałam się słowem do nikogo od czterdziestu lat.

- Czemu nie – wydusiła Basia dodając jednocześnie w myślach ,, O Holender… W co znowu się pakuję…’’

- Jeżeli chcesz, mogę zawołać chłopaków, poznasz ich.

- Może lepiej nie – duch lekko się skrzywił – nie bardzo chcę rozmawiać z mężczyznami… po tym co mi zrobili.

Baśka żachnęła się.

- No wiesz, nie możesz oceniać ogółu przez pryzmat jednostki! – założyła ręce na piersi, by podkreślić wagę swoich słów. – Moi przyjaciele nie skrzywdziliby muchy. Wojna zmusiła ich do chwycenia za karabin we własnej obronie. Nigdy nie wyrządziliby nikomu krzywdy bez powodu!

Rozalia przekrzywiła głowę. Zaraz zmieniła temat.

- Kacper to ten taki czarnowłosy? Z zielonymi oczami, zdaje się.

- Z oliwkowymi - uściśliła Basia – ten niższy blondyn w okularach to Janek.

Zjawa pokiwała w zamyśleniu głową. Na jej twarzy zamigotał cień uśmiechu. Wstała z fotela i lewitując kilka centymetrów nad podłogą podeszła do okna. Patrzyła przez chwila na zarośnięty dziedziniec. Basia tymczasem zastanawiała się jak grzecznie dać do zrozumienia, że chciałaby już sobie pójść.

- Całkiem przystojny jest – rzuciła znienacka Rozalia, jakby od niechcenia.

- Kto? – Baśka ze zdumieniem odwróciła głowę.

-Ten czarnowłosy. Strasznie mi kogoś przypomina, niestety, nie pamiętam kogo. Duchy mają ulotną pamięć. Taką miłą buzię pamięta się długo, nawet, jeśli nie przypomina się sobie właściciela.

Baśka oparła się o brudną ścianę. Przyglądała się przez chwilę rozmówczyni. Do czego zmierzała?

- Jest faktycznie… całkiem interesujący – odparła ostrożnie. Zjawa słysząc to tylko się zaśmiała.

- Czemuż tak obiektywnie odpowiadasz? Jestem duchem, ze mną możesz być szczera!

- Ale ja jestem… - zaczęła, ale ostatecznie machnęła ręką. Nie było o co się wykłócać. Przez kilka chwil nie odzywały się do siebie, każda pogrążona we własnych myślach. Nieoczekiwanie rozmowę znowu sprowokowała Rozalia.

- Podobasz mu się.

- Niby komu? - spytała Basia zbita z tropu.

- Temu czarnowłosemu, a komu innemu? Nie wypieraj się. Pytasz skąd wiem? Widziałam przecież jaki jest w ciebie wpatrzony. Lubi cię.

Basia prychnęła.

- Przyjaźnimy się, czemu miałby mnie nie lubić?

- W sensie, że b a r d z o cię lubi – zjawa widząc jak dziewczyna przewraca oczami zaczął się śmiać.

- A tobie się podoba? - Spytała szczerząc zęby.

- Nie… wiem. Może tak, może nie. – odparła wzruszając ramionami.

- Gdyby ci się nie podobał, nie wiedziałabyś tak dokładnie, jaki ma kolor oczu – duch zaśmiał się triumfująco.

Basia odwróciła się zirytowana pobłażliwym uśmiechem Rozalii. Nie wiedziała co jej odpowiedzieć. Miała już szczerze dość tej rozmowy.

- Pracuję z nim dla tego samego batalionu – mruknęła w końcu – od przeszło roku. Znamy się już dobrze. To wszystko.

Duch patrzył na nią z politowaniem. Westchnął ciężko i spojrzał ponownie w okno. Basia uznała, że to dobry moment, by zmienić temat.

- Dlaczego właściwie wracasz na ziemię? Tęsknisz za nią?

Zjawa pokręciła ze smutkiem głową.

- To moja pokuta. Muszę tak długo wracać do tego świata, do póki nie odejdzie ten, którego kocham.

Basia wytrzeszczyła oczy.

- To… on żyje? Kto to jest?

- Malinowski – odparł duch siląc się wyraźnie na obojętność. – Oczywiście, że żyje! Nie jest jeszcze taki stary, chociaż nie wiadomo jak długo pociągnie, bo ostatnio gorzej się czuje. Możliwe, że za parę dni zejdzie z tego świata. Byłoby to dla mnie wybawienie. Powiem ci, tak między nami, że nie raz, nie dwa próbowałam się go pozbyć. Chciałam zemścić się za to, że w przeszłości złamał mi serce, co popchnęło mnie, głupią dziewczynę, do odebrania sobie życia, za co muszę teraz odpokutować. Jego śmierć skróciłaby moje męki tutaj. Jednakże, nigdy nie udało mi się nawet podejść do jego domu, ponieważ bronił go zawsze ten czarny pies.

- Azor… - szepnęła do siebie Basia.

- Tak. Stanowi śmiertelne zagrożenie dla intruzów zza światów. Na domiar złego, odkąd Pio… Malinowski zachorował, stał się jeszcze groźniejszy, bo jest w stanie wyrządzić poważną krzywdę istotom m a t e r i a l n y m, czyli ludziom, którzy, nawet nieopatrznie, naruszą spokój jego terytorium. Dam ci radę, śmiertelna dziewczyno, unikaj tego psa i rewiru, którego pilnuje…

Zaskrzypiały drzwi i do pokoju zajrzał Kacper.

- Basia, wszystko dobrze u ciebie? Z kim rozmawiasz… O Boże… - urwał i zamilkł widząc pół-przejrzystą sylwetkę Rozalii na tle okna.

- Tylko spokojnie… - Zaczęła Basia patrząc znacząco na niematerialną koleżankę. – Zacznijmy może od początku. Rozalio, oto Kacper. Kacprze… to Rozalia. Poznajcie się!

***

- Powiedz mi że nie zwariowałem! Widziałem ducha nastolatki, która nie żyje od czterech dekad. – Kacper wciąż próbował znaleźć logiczne wytłumaczenie tego, co spotkało ich w dworze.

- A ja z nim rozmawiałam, przypominam. Nie mogę niestety postawić żadnej diagnozy, wiesz przecież, że na kompletach studiuję filologię romańską, nie medycynę.

- Ale przechodziłaś pół roku temu szkolenie felczerskie. Nie mówili ci tam o przypadkach paranoi? A może to autosugestia? Zwidy? Tam była studnia, może to zatrucie siarkowodorem i spowodowanie tym halucynacje?

- Przestań Kacper – Basia przewróciła oczami.

- Początki zbiorowej schizofrenii – chłopak oczywiście zaczął sobie żartować – Czakramy? Fobia?

- Kacper…

- Albo delirium? - Wtrącił rzeczowo Janek.

- Ty w ogóle wiesz co to jest? – parsknął drugi chłopak.

- Nie, ale zgaduje, że to mogło być to. Brzmi bardzo poważnie, przyjaciel mojej mamy mówił, że jego stryj szukał krasnoludków, jak miał delirium.

Basia wymieniła spojrzenia z Kacprem, po czym oboje parsknęli śmiechem.

Wrócili do domu około trzeciej po południu. W drzwiach przywitała ich ciotka. Wyglądała na zaaferowaną.

- Basiu - zwróciła się do dziewczyny. – W miasteczku był telefon z Warszawy. Niemcy wpadli na wasz trop. Ktoś was poznał na stacji i nakablował. Zmywajcie się, bo są gotowi spacyfikować całą okolicę, razem z nami i z wami.

- Gdzie niby mamy się ,,zmywać’’? – spytała Basia zirytowana - Tu w okolicy wielu kilometrów są tylko pola!

- Uciekajcie, proszę, dobrze wam radzę, w przeciwnym razie wszystkich nas zabiją- powiedziała zaniepokojona Jadwiga.

- Dobra, rozumiem! – Baśka była wściekła. Dziś w nocy opuścimy wieś.

Zdenerwowana przeszła do pokoju Kacpra, gdzie przebywali obaj chłopcy.

- Słabo. Niemcy wpadli na nasz ślad, mamy mało czasu, by się ulotnić. Istnieją dwa wyjścia, pierwsze: wymykamy się w nocy i leziemy kilkanaście kilometrów do najbliższej wiochy, albo…

- Albo? – podchwycił Kacper – to mamy plan ,,b’’?

- Powiedzmy – mruknęła Basia. Podniosła głowę i spojrzała przyjacielowi prosto w oczy. Były oliwkowe, tak jak mówiła. – Wszystko zależy od tego, czy… Wierzymy w duchy.

***

Wybiła piąta nad ranem, gdy na drodze prowadzącej do Czarciego Pola rozbłysło światło samochodowych reflektorów.

- Jadą – mruknął Kacper z powrotem zasłaniając okno firaną.

- Jesteś pewien, że to Szkopy przyjechały? Może to jakiś miejscowy folksdojcz, któremu udało się zatrzymać samochód – Zasugerował Janek.

- Wątpię, by ktokolwiek, poza gestapo na służbie, tłukł się taki szmat drogi do tej zapadłej dziury i to w środku nocy – Kacper pokręcił głową i wyjrzał ponownie przez okno – Zmywajmy się lepiej.

Wymknęli się tylnymi drzwiami i cichcem przekradli na teren sąsiedniego gospodarstwa. Samochód był jeszcze za daleko, by ich widzieć. Młodzi przemierzyli małe podwórko i stanęli pod drzwiami starego gospodarstwa. Gdzieś w pobliżu niespokojnie poruszyły się krzewy. Coś w nich siedziało. Basia spojrzała porozumiewawczo na przyjaciół i zdjęła papier z podłużnego pakunku, który zabrała za sobą z domu ciotki Jadwigi. W rękach trzymała teraz dużą wołową kość, na której zostały jeszcze resztki mięsa. Pochyliła się lekko i cisnęła gnatem w krzaki. Coś poruszyło się w nich gwałtownie i znieruchomiało.

- Ty go przypadkiem nie zabiłaś? – Jęknął Janek patrząc na przyjaciółkę z wyrzutem.

- Boże, nie, kość uderzyła o ziemię… - Basia zbladła. – Poza tym to duch. Nie powinno się mu nic stać.

Zapukali do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Spróbowali jeszcze raz, ale nic to nie dało.

- Co ciotka mówiła o tym Malinowskim? – spytała Basia zniecierpliwiona – Że to stary kawaler, który mieszka sam?

- Jeżeli tak – zaczął Kacper – to leży unieruchomiony w łóżku i raczej nam nie otworzy. Musimy się włamać. Dalej!

Naparł na drzwi, ale od wyważenia ich powstrzymała go Basia. Gdzieś, z głębi podwórka rozległo się warczenie psa.

- Stój, bo weźmie nas za złodziei. – syknęła wskazując głową na krzaki. – Musimy zrobić inaczej, ukryjmy się gdzieś. Tam są jakieś zabudowania! Trójka przyjaciół ruszyła w głąb podwórka. Wtem Janek zatrzymał się i szarpnął przyjaciółkę za rękę.

-Patrz! Kość! Nie ma jej! – wskazał palcem na krzewy.

- Do licha z kością, musimy się ukryć, lada moment będą tu Szkopy! – Basia ponagliła chłopaka. Wśród budynków trudno było o dobre schronienie, tymczasem światła reflektorów rzucały już jaskrawy blask na szosę i graniczące z nią budynki. Naraz Janek znalazł gdzieś porzuconą drabinę.

- Na dach! - krzyknął Kacper stawiając ją przy ścianie stodoły.

Po niecałej minucie byli już wszyscy na szczycie budynku. Wciągnęli drabinę. Na żwirowym podjeździe zaturkotały koła pojazdów.

- Ilu ich tu u licha przyjechało! -Warknął Kacper wyglądając przez krawędź dachu. – Widzę samochód i wojskową ciężarówkę. I psy! Skubani zabrali wilczury!

Z pojazdów wyskoczyły uzbrojone sylwetki, a wśród nich faktycznie kręciło się jeszcze kilka ostrych psów, trzymanych na razie na krótkich łańcuchach.

- Słabo to wygląda – ocenił sceptycznie Janek również obserwując całą sytuację z góry. Przybysze, jak to było do przewidzenia, poszli od razu pod wskazany adres, do ciotki Kacpra. Odgłos łomotania do drzwi rozniósł się niebawem co całej okolicy. Przez nieznośnie długi okres czasu nie działo się nic, ciotka Jadwiga najwyraźniej wpuściła szwabów do domu. Psy warczały warując przy wozach, najwyraźniej zniecierpliwione lub zaniepokojone. Po mniej więcej kwadransie gestapowcy opuścili dom. Na drodze rozległo się szuranie ciężkich podkutych butów. Puszczono psy. Z dachu widać było, jak mężczyźni szczują powarkujące zwierzęta, te jednak stały w miejscu, przebierając niespokojnie łapami. Zaskoczeni spróbowali zaciągnąć je ze sobą siłą na teren gospodarstwa Malinowskiego, jednak owczarki ze wszystkich sił zapierały się łapami, ryjąc pazurami ziemię. Na nic stało się gwizdanie i nawoływanie, psy wyraźnie bały się czegoś, co czaiło się na posesji. Niemcy nie wiedząc co się dzieje zostawili psy na drodze i uzbrojeni w karabiny wyszli na podwórko. Ponieważ stary Malinowski nie odpowiadał na pukanie, dwóch silnych mężczyzn naparło na drzwi wyłamując je z zawiasów. Młodzi ukryci na dachu stodoły zadrżeli. Z głębi podwórza dochodziło warczenie, dziwne, przypominające cichy warkot silnika. Jakiś kształt poruszył się w ciemnościach i przekradł się pod ścianą stodoły. W ciemności błysnęły błękitne ślepia, jak dwa malutkie półksiężyce. Psy, które dotychczas siedziały cicho pochowane pod samochodami zaczęły rozdzierająco wyć. Basia nie mogąc już znieść okropnego dźwięku skuliła się i osłoniła uszy rękami. Miała wrażenie, że psi głos przewierca jej czaszkę na wylot. Kacper widząc to, przygarnął ją do siebie, jednocześnie śledząc z niepokojem, to co się działo na dole. Z wnętrza domu Malinowskiego dochodziły gardłowe pokrzykiwania. Potem ktoś krzyknął, padł strzał i rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Słychać było odgłosy jakiejś kotłowaniny. Wśród krzyków słychać było wyraźnie szczekanie, takie, jakie wydaje rozjuszony pies. Okno, w którym przed chwilą zapaliło się światło przysłonił jakiś kształt, który zaraz osunął się, prawdopodobnie na podłogę. Zapalona lampa chwilę później zgasła. Rozległy się krzyki: ,,Hilfe!’’ a potem ktoś wystrzelił przypadkową serię, która podziurawiła szybę w oknie. Raptem wszystko umilkło. Zlęknione psy przestały wyć, a dom starego Piotra pogrążył się w milczeniu. Na horyzoncie zaczęło świtać.

***

Cała trójka zniknęła z Czarciego Pola tak nagle jak się pojawiła, a sprawa tajemniczego zaginięcia niemieckiego porucznika i jego podwładnych nie została wyjaśniona. Wraz z ich zniknięciem, zaginął też wszelki ślad po duchach. Zmarł stary Malinowski i od tej pory już nikt nie widział w okolicy zjawy czarnego psa, ani nie słyszał jego ujadania. W starym dworze przestały nocą palić się światła. Stał opuszczony, aż do 1950 roku, kiedy władza ludowa postanowiła urządzić w nim PGR. Już w czasie remontu w zabudowaniach inwentarskich zaczęli pojawiać się niespodziewani goście. Goście w szarych mundurach i wysokich, czarnych butach. Goście noszący na całych ciałach broczące rany i ślady ugryzień. Psich?


Urszula Baranowska

Gdańsk, październik 2022 r.

66 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page