top of page
  • Gal Anonim

Ciężki cukierek do zgryzienia?

Szukanie inspiracji potrafi być nie lada wyzwaniem. Osobiście wolę, jak sama mnie znajdzie i zaskoczy tym, co pozwoli mi stworzyć. O ile wygodniejsze jest pojawienie się w głowie gotowej wizji od uporczywych prób nadania życia czemuś, co nam w duszy nie gra. Zapewne z tego powodu nigdy nie byłam fanką pisania opowiadań na wcześniej ustalony temat i pod presją czasu. W ogóle nigdy nie powiedziałabym, że lubię pisać. Inspiracja ostatnio jednak nawiedziła mnie pod postacią artykułu, tragicznej wiadomości, że nie jest mi dane pojechać na koncert królowej popu i jej paru piosenek. Piosenek, a właściwie całego albumu, który rozpoznam po pierwszych nutkach. Bynajmniej nie dlatego, iż jest on najlepszym, moim zdaniem, dotychczas wydanym (Madonna pozostaje nieprzewidywalna, mimo rosnącego wieku), lecz ze względów zwyczajnie sentymentalnych.


Płyta CD Hard Candy, bo o niej mowa, była jedyną, której można było posłuchać jadąc z moją mamą samochodem. Ale tym, co by Was najbardziej ujęło nie byłaby wcale sama w sobie muzyka, a beztroska puszczania jej na cały regulator i głośnego śpiewania nieznanych mi wtedy jeszcze słów po angielsku. Nie mając takich wspomnień, wysłuchanie albumu z przerysowaną, wyzywającą, różową okładką z równym mi umiłowaniem mogę uznać za bardzo rzadkie zjawisko.


Tak właściwie, nie bez powodu przeciętny słuchacz radia nawet w 2008 roku, w którym album został wydany, znał maksymalnie jeden utwór, w dodatku w połowie śpiewany przez inną gwiazdę. Jeśli wierzyć Wikipedii, album odniósł sukces, jednak, na skalę twórczości Madonny, nie jest godny zapamiętania. Zanim wyciągnę tak pochopne wnioski, jak wielu, którzy jej muzyki po roku 2000 nie tykają, polecam im przyjrzeć się dokładnie, czy ten cukierek jest rzeczywiście tak twardy do zgryzienia.


Całość płyty utrzymana jest w szybkim rytmie, nie ma piosenki, która znacznie zwolniła by tempo na przestrzeni wszystkich utworów. Jak świetnie się nie tańczy do wcześniejszych albumów, dopiero Hard Candy daje możliwość absolutnego rzucenia się w ten wir muzyki, która bliższa jest brzmieniu tego, co popularne jest dzisiaj. Klasycznie, jak w większości utworów różnych artystów, tematyka kręci się wokół miłostek, spełnionych lub tylko wyśnionych, za to raczej krótkotrwałych i ulotnych. Madonna zabiera nas w świat pokusy i kontrowersji - sklepu ze słodyczami. Kolejne utwory są przypomnieniem, żeby czasem oddać się zauroczeniom i nie zastanawiać się dwa razy, aby w późniejszej części albumu wspominać je jako coś, co zostało dalekie mile za nami. Warta uwagi jest piąta piosenka o tej, która nigdy nie będzie Tobą, czyli o zazdrości parę zdań. Mimo wprowadzenia tego lekko poważniejszego wątku, dalsza część znów powraca tematem do wesołych tanecznych uciech, przyspieszonej nauki języka hiszpańskiego w towarzystwie, być może jako sposób na zapomnienie urazów. W ostatecznym rozrachunku, jeśli pominąć “She’s not me”, album byłby idealnym raportem tanecznego romansu.


Wracając więc do tytułowego pytania, bo nie mam odwagi na razie zdobyć się na złośliwości: królowa popu nie miała trudności ze znalezieniem inspiracji do wątku głównego tego albumu, a on sam w sobie nie jest trudnym do przyswojenia dziełem. Z pewnością macie możliwość poznania jej w lepszym wydaniu, nie będę Was przekonywać o wyższości właśnie tego albumu, ale zapoznanie się z właśnie tym dostarczy Wam co najmniej kilku świetnych utworów do przeżywania zauroczeń, jak i piosenek na zachwiane serce. Warty posłuchania nawet jeśli ani, jedno ani drugie Wam, tak jak mi, w najbliższym czasie nie grozi.


Do usłyszenia, jedna z Zoś


99 wyświetleń1 komentarz

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

226, 245, 250

bottom of page